Gdzie oczy poniosą (podróże z dziećmi)

Zrobiliśmy to! – wschód słońca na wulkanie Batur

Przywitało nas niebo usiane gwiazdami i czarna noc. Przewodnik podał latarki, zdezelowane buty dla Marysi, porwane nosidło (a raczej: wisidło) i butelki z wodą mineralną. Przeprosił, że nie zorganizował butów dla Kasi i pomylił rozmiary. Przed czwartą nad ranem ruszyliśmy w górę wulkanu. Adrenalina trzymała mnie przez całą drogę na szczyt. Wchodząc skupiałam się na dzieciach i na tym, co wokół. Trasę poznawałam głównie schodząc.

Dwa tygodnie temu byliśmy o półtorej godziny jazdy samochodem bliżej wznoszącego się 1717 m n.p.m. stratowulkanu Batur. Wtedy wydawało mi się, że budzenie dzieci w środku nocy po to, by mogły przez kilka godzin podchodzić pod stromą górę pełną wulkanicznego piasku wymieszanego z kamieniami to głupi pomysł.

Kobieta zmienną jest.

Do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, a z myślami się oswoić.

Kilka dni temu, pomysł wejścia na Batur przed świtem wydawał mi się wciąż ryzykowny, ale już nie głupi.

Kierowca podjechał o 1:30. Przenieśliśmy do samochodu śpiące i wiotkie ciała, przezornie ubrane już tak, jak miały rozpocząć wędrówkę. Po kilkunastu minutach ożywienia (Marysia i Kasia) i butelce mleka (Janek) – młodzież zasnęła bujana dźwiękiem pracującego silnika, nawiewu i nieregularnych (aczkolwiek nieustających) przejazdów przez dziury, nierówności i pobocza. Jak to w Indonezji.

Dwie godziny później podjechaliśmy pod niebo pełne gwiazd, z widoczną drogą mleczną i bez Wielkiej Niedźwiedzicy. Z filiżanką kawy krążącą we krwi, ruszyliśmy pod górę. Z Jankiem upiętym w „wisidełku” (nieoceniona kavka czekała na Kasię) wytrzepywałam z sandałków kolejne porcje piasku i kamienie. Z czasem wyjmowałam tylko te większe i tylko wtedy, kiedy przez dłuższą chwilę szliśmy po twardym podłożu. Przeszło mi przez myśl, że być może warto było kupić najtańsze adidasy na ten dzień.

Nyoman błyskotliwie (nie pierwszy i nie ostatni raz tego dnia) zauważył: „Lepiej wchodzić w pełnych butach, a nie w sandałach.”

Pomarańczoworóżowe i granatowe skały wulkaniczne odprowadzały nas na kolejne partie wzniesienia. Przed nami majaczyły światła latarek innych turystów. Wciąż było ciemno, a bajkowo pomarańczowy księżyc miał funkcję wyłącznie ozdobną. Kasia i Janek, po początkowej fascynacji i śmiechach, w połowie drogi zaczęli synchronicznie płakać. A może jednak to był głupi pomysł?

Po dłuższym postoju ruszyliśmy dalej. Janek uspokoił się, a kilka minut później zasnął u mnie na rękach („wisidełko” schowaliśmy głęboko w plecaku). Kasia wędrowała dalej w nosidle z Maćkiem. Marysia konsekwentnie (choć z czasem z coraz większym ładunkiem emocjonalnym), co kilka minut odmawiała przewodnikowi, który wciąż chciał ją wnosić, pomagać, brać za rękę… to jest ten rodzaj indonezyjskiej gościnności, z którym jest mi ciężko sobie poradzić. Odmowa nie przeszkadza, by w pętli powtarzać te same pytania.

Nyoman był cierpliwy, pomagał, chciał nosić dzieci, plecak i co jakiś czas rzucił jakąś ciekawostkę, typu:

– te drzewa czarne od pożaru, uwaga, nie dotykajcie;

– tutaj ostatnio zsunęła się jedna kobieta i złamała nogę;

– na górze można kupić colę i kawę, ja mam dla was na śniadanie kanapki z bananem i jajka, które ugotujemy w parze wulkanicznej;

Słońce zaczęło wschodzić jeszcze zanim dotarliśmy do punktu widokowego. Nad białym oceanem chmur. Obok, jak zawsze majestatyczny, dumnie prezentował się najwyższy szczyt Bali. Miejsce duchowego kultu i najtrudniejszych podejść: Wulkan Agung. Po dwóch i pół godzinie byliśmy u celu.

A może to droga była celem?

– Mamo, zobacz jak płyną te chmurki! – z tymi słowami obudziła się Kasia. – Jak w bajce.

Zjedliśmy kilka jajek i kanapek od przewodnika, do tego własny prowiant. Nagle padł komunikat „idą małpy, chować jedzenie!” i po kilkunastu sekundach, na wierzchu nie było już nic. To nie były po prostu małpy. To była duża reprezentacja mam z dziećmi przytulonymi do ich brzuchów. Pozujące makaki, które podbiegały do skórek od bananów i rzucanych kawałków kanapek, pijące wodę z butelki i pilnujące swoich małych. Odprowadzające turystów wzrokiem.

Potem jeszcze krótki spacer wzdłuż krawędzi krateru, kilka podbiegnięć, kilka wersów piosenki w wykonaniu dziewczynek, spojrzenie w głąb, seria widoków, zdjęć i zejście do miejsc, z których wydobywa się gorąca para. Ta para świadcząca o aktywności wulkanu to ekshalacje wulkaniczne. Zbocze wygląda tak, jakby dymiło. Nyoman zaciągał się papierosem i dmuchał w kierunku pary, a ona wtedy gęstniała i wydobywająca się z ziemi chmura powiększała się. Była ciepła już metr miejsca, z którego wylatywała.

– A czemu nie ma takiej dziury? Że jest tak czarno w środku?

Nie ma. Jak widać, są różne wulkany.

Zmęczone nogi drżały podczas zejścia, co sprawiało mi niemałą przyjemność. Zejścia stromego i, czego nie zauważyłam wchodząc, złożonego z wielu miejsc, gdzie można się poślizgnąć, zsunąć i pojechać w nieznane po złamanie (oby) ręki albo nogi.

Zrobiliśmy to!

– Babciu, dzisiaj byliśmy na wulkanie i wchodziliśmy w nocy! Całą drogę weszłam sama!

Zmęczenie dawało o sobie znać jeszcze następnego dnia (obudziły mnie zakwasy). Było warto.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *