Myśli potargane (o życiu i nie-życiu)

My mamy zegarki – oni mają czas.

Terminy motywują mnie do działania, a lista wykonanych zadań daje satysfakcję. Tymczasem w Azji nie miałam listy ani harmonogramu dnia. Nie spotkałam nikogo, kto miał. Czasem jedynym naszym planem był wyjazd skuterami na zachód słońca, a i ten plan finalnie zamienialiśmy na inny. Czas płynął (a nie biegł), a my przyglądaliśmy się temu, co mijamy (często tracąc z oczu to, co na końcu drogi). Chwilowa frustracja związana z tym, że „niewiele się dzieje” ustępowała spokojowi sumienia i większej świadomości tego, co wokół.

– Ania, jak często bolała cię głowa podczas podróży? – Maciej spytał o to przy kolejnym popołudniowym bólu, przy którym doświadczenie podpowiadało mi, że mógł (choć na szczęście tak się nie skończył) zapowiadać migrenę.

– Raz.

Nigdy wcześniej nie miałam tak długich przerw. Nie zastanawiałam się, z czego biorą się te bóle i dlaczego zdarzyło mi się (na szczęście tylko raz) iść z parku do samochodu wymiotując za każdym razem, kiedy spojrzałam w stronę słońca. Łatwo domyślić się, jak wyglądało to z zewnątrz. Każde światło, jaskrawy kolor i głośny krzyk pogarszały sprawę. Kiedy urodziła się Marysia, temat uspokoił się na tyle, że po prostu przy pierwszych bólach kładłam się w zaciemnionym pokoju albo smarowałam skronie amolem. Jak nie ustępowało, ratował mnie paracetamol (przez ostatnie 6 lat byłam albo w ciąży, albo karmiłam, więc na poziomie apapu wykorzystywałam już wszystkie akceptowalne przeze mnie środki). I przeważnie na tym koniec. Raz albo dwa kończyło się poobiednią drzemką… do rana.

Dlaczego w Azji nie bolała mnie głowa? Nie mam badań, które to potwierdzą, nie jestem w stanie przedstawić medycznej dokumentacji. A jednak uważam, że z tego samego powodu, z którego miałam w sobie (przeważnie) anielską cierpliwość do moich dzieci i do siebie samej.

Z niczym się nie spieszyłam. 

Nie musiałam uwalniać się od myśli o tym, że coś jeszcze powinnam danego dnia zrobić.

Nie walczyłam z czasem udając, że mogę go przechytrzyć.

Tam ktoś, kto wychodził na spacer, mógł wrócić dwa dni później i nikogo by to szczególnie nie zdziwiło. Po drodze mogło go spotkać przecież tyle ciekawych i wartych zatrzymania się zdarzeń. Tam powszechnie nie używa się określenia „spóźnienie”, bo nikt nie wiedziałby, gdzie jest punkt odniesienia.

Często nie nosiłam zegarka, a nawet jeśli go zakładałam, to służył mi tylko do ogólnej orientacji w czasoprzestrzeni. Nie było żadnego terminu, poza godziną odlotu samolotu albo wyjazdu pociągu. Poza umowną (pomimo, że umówioną) porą śniadania i godziną wyłączenia prądu.

U nas czas osiąga prędkość światła. Bijemy rekordy w efektywności jego wykorzystania. Jestem przekonana, że gdybym większość dziennych list zadań moich znajomych pokazała Khmerowi (nawet utrzymując, że to lista na tydzień) – nie miałby pojęcia, jak się z niej wywiązać.

I z jednej strony lubię tą drogę po więcej i te krótkie starty z metą za rogiem. I lubię smak zakończonego tematu, rozwiązanej sprawy, małego sukcesu. I wciąż uważam, że „pączki w maśle się nie rozwijają”. Że „albo dostajemy to, czego chcemy, albo się czegoś uczymy”. Że największe trampoliny w moim życiu znajdowałam po najgłębszych upadkach. Bo „dobre jest wrogiem lepszego”, a kiedy jest źle, to pojawia się pytanie: „dlaczego?” i „co mogę z tym zrobić?”.

Ale z drugiej strony… co z tym bólem głowy?

Dlaczego organizm karze mnie w ten sposób? Dlaczego bez słów mówi: „Jak tego nie opanujesz, to będę cię męczył!”.

Żyjemy w tym naszym zwariowanym świecie. Pełnym walki z czasem. On cierpliwy i wciąż niezmienny, a my przekonani, że znaleźliśmy na niego sposoby. I tak jeździmy w trzy godziny z Łodzi do Gdańska, wysyłamy MMSy, które dotrą do odbiorcy sekundę później i robimy zakupy przez internet (z dostawą pod drzwi, bo paczkomat za daleko). A czas płynie (szybciej niż kiedykolwiek) i wydrapuje zmarszczki wokół oczu, a potem maluje włosy na biało. I jeśli biegniemy w życiu szybciej po to, by móc sobie więcej pobiegać – to jaki w tym sens? Ja absolutnie nie zamierzam przestać chcieć od życia więcej i więcej. Wręcz przeciwnie. A jednak z każdym dniem „więcej i więcej” oznacza dla mnie coś innego. I coraz rzadziej oznacza „szybko”. I wierzę, że istnieje droga, w której nie oznacza bólu głowy.

Gdzie w tym bogatym, zachodnim świecie pełnym wyborów znajduje się instrukcja obsługi?

Może tu chodzi o zasady? Żeby nie odpuszczać (widząc przy tym człowieka)? Nie przed innymi… przed sobą nie odpuszczać. Nie zjeść tego Merci (o smaku marcepana). Powiedzieć, że mam inne zdanie. Skończyć to, co zaczęłam. Żeby wstać rano z łóżka i pójść na basen. Nie milczeć w ważnej sprawie.

A może też o to, by robić swoje? Nie ugiąć się i nie tracić pogody ducha po zbędnym komentarzu. Nie porównywać do innych i nie iść ich drogą. Być sobą, a nie cudzym wyobrażeniem siebie. Czuć się dobrze ze sobą, by czuć się dobrze z innymi (bo wtedy łatwiej pojawiając się w nowym towarzystwie przyjąć: „jak mnie nie polubią, to będę z tym OK” i nie ubierać starannie przygotowanej maski).

A może o pozytywne nastawienie? Tylko nie o to forsowane: „będzie dobrze!”. Bo kiedy to słyszę, to czasami chciałabym odpowiedzieć: „Skąd możesz to wiedzieć?”. Bardziej o: „nawet, jak będzie źle, to ja sobie z tym poradzę, to etap przejściowy”. Jak każdy.

Oni, w Kambodży, Tajlandii, Indonezji i Malezji (no, może w Malezji najmniej) nie maja wyboru. Oni mają czas, bo nie maja innej opcji. Nie mają rzeczy, które mogą go zajmować, bo nie mają pieniędzy, żeby je kupić. Oni nie wożą dzieci na zajęcia pozalekcyjne (nie wożą ich przeważnie nawet do szkoły). Oni emanują nastawieniem: „damy radę, ułoży się, jak nie teraz to później”. Wydają się „w środku” spokojniejsi. Nie tryskają radością, ale cieszą się z małych rzeczy. W ciągu dnia wykonują czasami jedno zadanie.

My mamy wybór. Mamy rzeczy. Mamy zegarki. Usłyszałam wczoraj, że „oni mają łatwiej”. No tak, bo trudniej jest samemu podejmować decyzje. Bo, żeby czemuś powiedzieć „tak”, to trzeba czemuś powiedzieć „nie”. Oni nie muszą się nad tym zastanawiać, bo kiedy walczysz o byt to trudno dbać o świadomość.

A ja jednak wolę mieć wybór.

Pod warunkiem, że nie pozwalam komuś decydować za mnie.

I tak sobie tworzę tą moją instrukcję obsługi. I tak sobie przypominam, jak to było jechać boso na rodzinną wycieczkę rowerową o godzinie, o której dzieci „powinny” już zasypiać, ja „powinnam” włączyć pranie. Jak na zdjęciu (na którym akurat, przewrotnie, mam zegarek).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *