Gdzie oczy poniosą (podróże z dziećmi)

Polska. Nic się nie zmieniło, a wszystko jakby nowe

Lot opóźnił się o godzinę. Pomimo, że lądowaliśmy przed 23, z babciami i dziadkami czekała na lotnisku moja pięcioletnia chrześnica. Po drodze do domu mijaliśmy poczucie humoru adekwatne do agencji kreatywnej, a krojąc kotlety i kładąc ser żółty na polskie pieczywo – nawet nie zorientowałam się, że o drugiej w nocy dzieci wciąż biegały po domu. Roślin o takim odcieniu zieleni, nie widziałam od miesięcy.

Miałam nadzieję, że dziewczyny chwilę prześpią się w drodze na lotnisko lub w samolocie. Emocje związane ze spotkaniem z dziadkami i tą całą pulą przedmiotów, do których przez cztery miesiące nie miały dostępu, buzowały w nich („pojeżdżę na rolkach”, „a będę mogła wykąpać lalę tak naprawdę w wannie?”, „którą książkę dzisiaj przeczytamy przed spaniem?” „zbudujemy z klocków kryjówkę dla złodzieja?”, … i tak dalej). Wydostawały się za pomocą radosnych okrzyków i nieregularnego potupywania. Janek, najmniej świadomy sytuacji, po wejściu do samolotu stracił panowanie nad swoim ciałem i odzyskał je, budząc się, już na Lublinku. Jeszcze ta nieszczęsna kontrola paszportowa (na szczęście z szybkim pasem dla rodzin z małymi dziećmi) i oczekiwanie na bagaż (tym razem oba doleciały, a dziewczyny tak się spieszyły, że same próbowały ściągać je z taśmy).

Niby wiadome i oczywiste: rodzice są bezcenni i bez względu na wszystko kocha się ich i szuka akceptacji. Wspierają, gotują rosół, pożyczają kosiarkę i rozpieszczają wnuki. Skracają sukienki, bujają na huśtawce i zawsze mają jakiś złoty pomysł w sytuacji, w której ty zastanawiasz się, co zrobić (co szczególnie przydatne wtedy, kiedy o niego pytasz). A jednak, żyjąc tak całkiem obok, łatwo przyjąć za standard, że są. Tak albo inaczej. Że byli i będą. Nie zachwycać się, nie czekać na każde spotkanie… No więc czekali na nas. Wszyscy razem. Z otwartymi ramionami. Nieporuszeni spóźnieniem ani chłodem. Pierwszy raz od dawna nie dzieliło nas 15 cali elektroniki i ćwierć globusa. Mam trzydzieści trzy lata, a gdyby nie skupienie na chowającej się za moimi nogami Kasi i zmęczonym Janku – pewnie pobiegałabym szybciej się do nich przytulić. Lila stanęła obok Marysi i Kasi. Z piżamą i komunikatem, że dzisiaj śpi u nas. I tyle było bariery i łamania lodów. Żadnego „wstydzę się”, „mamo, chodź z nami”. Jechały razem samochodem i nie rozstały się do następnego popołudnia.

Firmowy sprinter, którego mijaliśmy po drodze – miał na froncie duży transparent z napisem „sprzedam”. Podobne znajdowały się na pozostałych samochodach w Creality i na balkonie firmy. Szybko zorientowaliśmy się, że „sprzedano” na budynku, to po prostu „witajcie z powrotem. U nas niewiele się zmieniło”.

Po wejściu do domu, niespodziewanie rzuciły się w oczy kable niezakończone lampami („muszę to skończyć, zanim przestanie mi znowu przeszkadzać!”) i zagruzowane regały („od jutra wielkie sprzątanie!”). Chodziłam po domu, jakbym go poznawała na nowo. Przypomniał mi się wygodny materac i lodówka (minimalizm minimalizmem, ale wreszcie mogę zmieścić jedzenie na kilka dni). W kranie płynęła ciepła woda, a dzieci krzyczały co i rusz ciesząc się z nowej – starej zabawki („mamo! A pamiętasz to?”). Czułam, jakby czas się zatrzymał („poczekam na was, niczym się nie martwcie”) i na stopklatce dotarł do majowego wieczoru, kiedy odmroziliśmy widok wchodząc przez frontowe drzwi. Prababcia kładła kotlety na talerze, a Marysia włączyła porysowaną i zacinającą się płytę. Wszystkie rośliny przetrwały. Powiedziałabym nawet, że miały się lepiej niż czasem, kiedy byłam.

Mieszkanie miesiącami w jednym lub dwóch pokojach, z minimalną liczbą przenoszonych z miejsca na miejsce rzeczy, odezwało się błyskawicznie. Następnego ranka po przylocie, poczułam jak liczba otaczających mnie przedmiotów gniecie niemiło ze wszystkich stron. Nie mogłam dogadać się z serią długich jeansowych spodni. Ciężko patrzyło mi się na plastikowe słomki w szafce nad zlewem. Wróciliśmy z innymi włosami i w innych ubraniach, z innym „wkładem” i niewidzialnym plecakiem doświadczeń. I tak dalej. Ale do napisania o tym, potrzebuję jeszcze jednego wieczoru. Dziś niech będzie przede wszystkim o powrocie.

Przywitała nas lekka zima w środku wiosny. Piękne są te nasze cztery pory roku. Trochę kulawe i gapowate (bo i zamienić się czasami potrafią, i zapomnieć, że to zupełnie nie ich kolej), ale tak charakterystyczne. Mamy ten estetyczny komfort, że każdego roku rosną przebiśniegi, a potem przychodzi pora na truskawki. Z kolorowymi liśćmi spadają kasztany, a śnieg maluje wzory na oknach. Nie jest zbyt duszno, żeby wieczorem biegać po okolicy. Nie jest też zbyt sucho, by cieszyć się zielenią trawy. Pięknie jest.

Polecane posty

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.