Kambodża to kraj, gdzie stolica pełna jest pordzewiałych dachów i niechlujnie zwieszonych kabli z słupów sieci wysokiego napięcia. Gdzie brudno-białe krowy mają widoczny garb, dzięki któremu Marysi przypominają wielbłądy. Gdzie nowy rok obchodzi się smarując innych po twarzach pudrem dla dzieci (często – z dodatkiem palącej maści tygrysiej). Chlusta się też wodą – nawet Kasię, która chwilę wcześniej zasnęła jadąc na skuterze. Gdzie kobiety otwierają świeże kokosy tasakiem większym od ich przedramienia, a dzieciom nie przeszkadza kopanie między bramkami przedziurawionej piłki. Gdzie potykając się, człowiek się uśmiecha, a widząc rodzinę z małymi dziećmi – podchodzi, by pomóc im przenieść bagaże. Gdzie tuk tukarze odpisują w kilkanaście minut (bez względu na porę otrzymania wiadomości), a przydomowe kre tętni życiem. Kraj ze smutną historią i radosnymi ludźmi. Bezemocjonalnie podchodzącymi do zobowiązań i terminów. Żyjących tu i teraz.
Trzy tygodnie w Kambodży nie wyczerpują tematu. A jednak rysują obraz odmienny od polskiej rzeczywistości. Jest kilka rzeczy, które chciałabym zabrać ze sobą od Khmerów do domu. Są też takie, które wydawały mi się totalnym abstrakcją. Tak dalece absurdalne, że aż zabawne.
Garście pełne życzliwości
Wystarczyło, że raz położyliśmy jabłka na stole przed domem, a Mama (mama dyrektora szkoły w Takeo) codziennie między posiłkami przynosiła kolejne. Podobnie, jak uwielbiane przez nas mango. Dziewczynom zasmakowały naleśniki, a przygotowali nam ich całą furę na drogę do Siem Reap. Vanna (kierowca tuk tuka), był pierwszym obcokrajowcem podczas tej podróży, którego dzieci kupiły natychmiast. Bez znajomości wspólnego języka, nieograniczoną liczbę razy zagadywał do nich i wciąż podpowiadał atrakcje tak, by to one miały frajdę ze zwiedzania. Kiedy w Takeo pytałam o rower dla Marysi, Laj rozkładał ręce rozglądając się wokół siebie. Po czym kilka minut później przyprowadzał nie-wiadomo-skąd-wyczarowany-rower. Kiedy Kasia miała gorączkę, wysłałam wiadomość do Sophea z pytaniem, czy ma w kuchni odrobinę octu. Kilka minut później zjawił się jakiś człowiek na skuterze z nieotwartą jeszcze butelką. Stawiam, że prosto ze sklepu. Kiedy Janek pomalował podłogę w pracowni komputerowej mazakiem, usłyszałam tylko: „it’s ok, don’t worry”. Kiedy Tata (tata dyrektora) zobaczył nas na weselu, na którym był gościem, zapraszał do stołu i dzielił się drinkami. Nie on jeden zresztą. I nie byli to tylko ci, na których wcześniej wpadliśmy. I tak dalej. Życzliwość wylewa się, szczególnie z Khmerów żyjących na terenach wiejskich.
Postawa pełna naturalności
I wcale nie chodzi mi o trudne dla mnie mlaskanie przy posiłkach. Ani o bekanie i inne ludzkie, choć mało komfortowe w zeuropeizowanym towarzystwie odruchy (bo przecież nikt nie rodzi się z awersją do głośnego jedzenia). Trudno było mi doszukać się (podejrzewam, że nawet gdybym próbowała, dalej byłoby mi trudno) dyplomacji, robienia czegoś „bo tak trzeba”, „bo wypada”, „bo co ludzie pomyślą”. Kiedy komuś chciało się spać, to kładł się, choćby to było w połowie rozmowy. Nikogo nie dziwiło, że Janek zasnął w pół kroku między przednim, a tylnym siedzeniem w zaparkowanym busie. Jeśli dzieci chciały bawić się wodą z wielkiej, betonowej donicy, to bawiły się nią i nikt nie zachwycał się tym, nie emocjonował, nie hamował. Nie tworzył sztucznych emocji, dopingu, nie próbował wspierać takiej albo i innej postawy. Jakby chęć powodowała działanie i jakby było to najbardziej naturalne na świecie.
Akceptacja zamiast oceniania
Żadnego szacowania ryzyka, rozważania innych opcji. Kiedy podczas lekcji wyjechaliśmy na wycieczkę rowerową całą rodziną, przeszło mi przez myśl, że ktoś może mieć o to pretensje. Może powinniśmy robić coś pożytecznego. Kiedy jeden dzień, z powodu choroby Kasi, nie pomagaliśmy w szkole, miałam wyrzuty sumienia. Nikt nie dał mi w żadnym momencie odczuć, że cokolwiek decydowaliśmy, było jakkolwiek oceniane. Żadnego: „a Janek nie zmarznie w takiej piżamce?”. Żadnego „to one jedzą batoniki przed kolacją?”. Ani innych „czy nie obawiasz się, że takie działanie może prowadzić do…?”. Mało analizy, oceny alternatywnych rozwiązań i generowania gorszego samopoczucia. Mało porównywania. Cudowne. Nieobciążające. Niezaburzające. Łatwiejsze w obsłudze i nie skłaniające do obrony. Kiedy malowałam rysunki na ścianach jednej ze szkolnych klas, nikt niczego mi nie podpowiadał, nie było żadnych wyrazów poprawek, dezaprobaty, sugestii. Tylko radość z tego, że ktoś coś dla nich robi.
Rodzinność, po prostu
Pod jednym dachem spotykają się co najmniej cztery pokolenia. Wspólnie siadają do posiłków, gotują, spędzają ze sobą kolejnych kilka dni z okazji Nowego Roku. Z daleka przyjeżdżają krewni, a na hamaku buja się senior rodu. Dzieci grają w gry na pieniądze, a ponieważ rodziny są przeważnie wielodzietne – jest gwarno, głośno i radośnie. Kiedy najmłodsza siostra Sophea kończy studia, brat z dumą obwieszcza to na swoim facebooku (i nie tylko). Mama ciepło odnosi się do rodziny, obserwuje i wciąż reaguje nawet na niewypowiedziane potrzeby. Pomaga, podaje jedzenie, rozmawia. Siedmiomiesięczna córka Laja jest niemal bez przerwy przez kogoś tulona, bujana albo głaskana. Wcześnie zawierane małżeństwa i wczesne ciąże to tutaj standard. Domy są małe, ale niejednokrotnie mieszkają w nich cztery pokolenia. Przestrzeń pod domami (jakby salon wynieść przed dom) – przeważnie pełna ludzi i życia.
Spokój i deficyty stresu
Za godzinę mieliśmy wyjechać busem do Phnom Penh. Niestety, kierowca właśnie dowiedział się, że siedem osób zrezygnowało z kursu. Jadąc tylko z nami – raczej do tego dołoży. Wiedziona wyrzutami sumienia zastanawiałam się, co zrobić. Miałam nadzieję, że może znajdzie kogoś, kto będzie chciał pojechać z Phnom Penh do Takeo. „Jeszcze w tamtą stronę spróbuję znaleźć. Po drodze.” – bez stresu i emocji mówi kierowca. Podróż trwa dłużej niż planowaliśmy, ale kończymy ją w szesnaście osób. Z tyłu jedzie mnich, jedna kobieta w ciąży i kilka osób, które dość spontanicznie zdecydowały się jechać do stolicy. Niektórzy siedzą na podłodze albo u kogoś na kolanach. Ledwo się mieścimy. Żadnej złości, po prostu naturalna reakcja. Nie widziałam, żeby coś wyprowadziło Khmerów z równowagi. Żadnych nerwów, że ktoś pobrudził, zepsuł, nie wywiązał się.
Druga strona medalu
Żeby natomiast nie było tak słodko – jest jeszcze druga strona medalu. Paląca jak ogień i wszechobecna jak owady w Azji. Taka, która jednoznacznie wyklucza Kambodżę z listy krajów, w których mogłabym żyć (choć, umówmy się, i tak nie chciałabym żyć nigdzie poza Polską).
Brak przywiązania do terminów i ustaleń był dla mnie początkowo zaskoczeniem. Potem powodował uśmiech, a na koniec – frustrację. Śniadanie czasami mieliśmy o 7, czasami o 8, a czasami o 9. Czasami godzinę po śniadaniu przyjeżdżał obiad, pomimo że mieliśmy ustalone godziny. Umówiony wyjazd o 13 mógł oznaczać równie dobrze 15… Kiedy spieszyliśmy się gdzieś, z góry zakładaliśmy kilka godzin zapasu na pokrycie spóźnień wynikających z frywolnego podejścia do czasu Khmerów.
Tumiwisizm i bałaganiarstwo są na absolutnie mistrzowskim poziomie. Upadło jedzenie na podłogę – wystarczy przekopać kawałek na bok. Trzeba dzisiaj spalić śmieci – spokojnie można zrobić to też pojutrze. Puste butelki walają się wszędzie – a czy komuś to przeszkadza? Za godzinę przychodzą goście? Czyli mam jeszcze dwie godziny zanim może zajmę się szykowaniem…
Wyśmiewanie dzieci i problemów – ktoś płacze? Najlepiej jak najszybciej zacząć się z tego śmiać. Niby to ma być miłe i bez złych podtekstów, ale jednak zaśmianie smutków jakoś do mnie nie przemawia.
Inny świat i inny klimat
Wolniejsze obroty i dłuższy czas potrzebny na wszystkie potencjalne działania są dla mnie w pewnej części uzasadnione klimatem. O 16-tej temperatura robiła się znośna i chętniej przebywaliśmy na dworze, ale już o 18-tej robiło się ciemno. Wcześniej nawet siedząc – czułam, że pot po mnie spływa. Myślę też, że tutaj można byłoby zwariować, gdyby pójść pod prąd i pilnować terminów i porządku (nie wierzę w zmianę masy, która i tak będzie się spóźniać i bałaganić – a skoro tak, to przegrywać tu będzie ten, który będzie w znaczącej mniejszości).
Skoro jednak możemy wybrać sobie, z czego korzystać i co powielać – najchętniej pominęłabym to, co mi się nie podoba i skupiła się na tym, co Khmerzy mają wartościowego. Jest to tak dalekie od europejskiej kultury i jej trendów, że było dla mnie w pewnym sensie orzeźwiające. Szczególnie ta naturalność, bliskość, brak oceniania i minimalny poziom stresu.