Kasia chciałaby zostać śpiewarką, a ja zawsze chciałam mieć dużą rodzinę i zmienić świat. Sułtan natomiast chciał być szczęśliwy. A ja uparcie twierdzę, że wchodząc na szczyt góry w Bieszczadach warto oglądać widoki po drodze. Pytanie, co to wszystko ma ze sobą wspólnego?
Słyszeliście to kiedyś?
Dawno temu żył sobie sułtan, który miał wszystko, ale był nieszczęśliwy. Polecił swoim posłańcom, żeby przemierzyli cały świat w poszukiwaniu najszczęśliwszej osoby i przyprowadzili tą osobę do niego. Chciał poznać tajemnicę szczęścia. Posłańcy szukali latami, aż w końcu, na jednej z niepozornych uliczek zapomnianych miast spotkali chłopaka w podartych ubraniach. Kąciki jego ust sięgały niemal uszu, a w oczach przedłużonych zmarszczkami migały figlarne iskierki. Na obiad jadł miskę ryżu z kawałkiem ryby, a na śniadanie owoce zebrane z okolicznych drzew. Mieszkał w starej chacie z przeciekającym dachem, a ubierał się na zmianę w dwie pary wytartych spodni i koszulki, których orginalne kolory ciężko byłoby odgadnąć. Wychodził rano łowić ryby, które potem sprzedawał, a dalej spotykał się z ludźmi i śmiał się, żartował, zachwycał tym, co go otacza.
Posłaniec, który go odnalazł przekonał chłopaka, żeby pojechał z nim do sułtana. Sułtan natomiast po przyjeździe polecił wykąpać go w swoich łaźniach i dać najlepsze ubrania. Ciepła woda przyjemnie rozleniwiała chłopaka, a wypełniający przestrzeń dźwięk harfy pozwalał przenieść się do innego świata. Podczas kolacji chłopak skosztował sześciu różnych rodzajów mięs i owoców z różnych części świata. Przepijał soki winem i eleganckimi drinkami z palemką. Choć było bardzo gorąco – upał nie doskwierał mu, ponieważ przez cały czas wachlowała go jedna z kobiet pracujących dla sułtana. Kiedy opowiedział sułtanowi o swoim życiu i powodach swojego szczęścia – sułtan nie uwierzył mu i wściekły odesłał do domu. Domu, w którym nagle zaczął chłopakowi przeszkadzać przeciekający dach, niezróżnicowane menu i wyświechtane ubrania. Domu, w którym zasypiając przypominał sobie o tym wszystkim, czego nie może mieć, a czego doświadczył u sułtana. Stał się bardzo nieszczęśliwy.
Bajka jak bajka, pewnie mogłaby dobrze się skończyć. A jednak kończy się źle. Chłopak był szczęśliwy. Niewiele brakowało, a do końca swoich dni żyłby w błogiej nieświadomości tego, jak komfortowa może być codzienność. Jego umysł nie miałby prawa porównać jego życia do czegoś, czego nigdy nie poznał. Wyjechał do sułtana i uraczony jasną stroną życia w jego pałacu nie pomyślał nawet, że sułtan jest nieszczęśliwy pomimo, że ma (mogłoby się wydawać) wszystko. Może nawet usłyszał to od posłańca, ale nie zakodował. Przestał cieszyć się życiem, zaczął tęsknić (a może: marzyć?) za winem z najlepszych winnic i ciepłą łaźnią.
Jest pula planów, które rodzą się właśnie tak. Obrazki z życia innych ludzi, z reklam i wciągających książek, budują we mnie wyobrażenie tego, co mogłoby się zdarzyć. Rozmowy, spotkania, sztuki, filmy, myśli chaotycznie wpadające do głowy (ale zawsze z jakiegoś powodu). I tak powstaje coś, co niektórzy nazywają marzeniem. Czasem mniej, a czasem bardziej realne (i cieszę się, gdy potrafię odróżnić jedne od drugich).
Ale co dzieje się dalej? Co, jeśli Kasia nie zostanie śpiewarką? Co, jeśli ja nie zmienię świata? Co byłoby, gdybym miała innego męża i inne dzieci? Albo gdybym ich nie miała.
Ponieważ tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono, jedyna uczciwa odpowiedź, to: nie wiem.
Ale chciałabym, żeby było tak… Jeśli wymyśliłabym sobie podróż do Azji, a nie doszłoby do niej… To stałoby się właśnie tyle. Nie pojechalibyśmy do Azji. Jeśli chciałabym wprowadzić się do wykończonego domu (a brakowało nawet barierki przy schodach, nie mówiąc o działającej kuchni), to po prostu nie wprowadziłabym się do wykończonego domu. Może ewentualnie miałabym gorszy wieczór, kiedy „wylistowałabym wszystko to, bez czego w tym domu nie da się żyć”, jak wspomina Maciek. Ale chciałabym, żeby znaczenie miało to, jak wiele zdarzyło się po drodze.
Wchodząc na bieszczadzkie szczyty słyszałam od bardzo-inspirującego-człowieka wielokrotnie, żeby zostawiać sobie nagrodę na koniec. Nie psuć sobie widoku z samego szczytu tym, co widać po drodze. Ćwiczyć wytrwałe dążenie do celu. Do dzisiaj mnie inspiruje i jest naprawdę absolutnym energetycznym kosmitą. A jednak nie zgadzam się z powyższym. Celem jest dla mnie droga, a wejście na szczyt ma znaczenie, ale nie jest kluczowe. Gdyby było – musiałabym patrzyć na świat zero jedynkowo. Nawet, jeśli przed samym finałem złapie mnie burza i z pełną świadomością natury bieszczadzkich podejść będę łapać równowagę schodząc w bezpieczne rejony – to przecież coś-mi-to-zrobi. Coś przeżyję, coś zobaczę, coś poczuję. Ewentualne przewrócenie się w błoto będzie miało też dobre strony (tak, jak wejście na szczyt będzie miało swoje cienie). Życie sułtana miało swoje cienie. Życie chłopaka także.
Świadomość komplikuje. Ale daje też szasnę zrozumieć.
I tak idę sobie tą drogą, starając się pamiętać o zerkaniu na boki. Obieram kierunki, widzę mgliste punkty na horyzoncie, które miałabym ochotę odwiedzić. I jednocześnie jestem przekonana, że najpiękniejsze jest kosztowanie tej drogi. Bo czy w życiu kluczowe nie jest życie? Skoro „wczoraj” już nie ma, a od „jutra” zawsze dzieli mnie jedna noc, to czy bez względu na cele, marzenia i plany nie jest rozsądnym skupić się na „dzisiaj”?
I tak dochodzę od lat do wniosku, że jeśli nie potrafię cieszyć się z drogi, to nie ucieszy mnie dotarcie do celu. Bo marzenia to drogowskazy. Pomagają utrzymać właściwy kurs i przechodzić od punktu A w stronę punktu B. Szczęście ma natomiast dawać droga. I wewnętrzny spokój. Choć w sumie, jedno dla mnie nie istnieje bez drugiego.
P.S. Co nie zmienia faktu, że te mgliste punkty na horyzoncie są często moim paliwem.
P.S2. I bardzo chciałabym, żeby Kasia rozwijała się tak, by miała szanse zostać śpiewarką. Nawet jeśli za miesiąc zmieni zdanie.