Gdzie oczy poniosą (podróże z dziećmi)

Dogonić wspomnienia – dwie doby w Lincoln

Pamiętam, jak przyjechałam kiedyś po pracy (nocna zmiana w Dixy Chicken kończyła się o 3 nad ranem) zdezelowanym rowerem i nie mogłam dostać się do domu przy Victoria Street. Wdrapałam się na dach nad łazienką i przecisnęłam do środka oknem nad łóżkiem Ani i Michała. Powietrze przeciął wtedy przeraźliwy pisk… Podobnie, jak wtedy, kiedy lunatykując krzyczałam „water, water is everywhere; water is coming”, a Maciej dotykał podłogi (w domu na piętrze), by sprawdzić, czy nas nie zalewa. A teraz stałam przed tym domem. Tym, który Tony zgodził się wynająć nam pomimo, że nie nadawał się do użytku. Tym, który w dwa dni wyremontowaliśmy na tyle, że mogliśmy w nim mieszkać.

Lincoln to był ostatni punkt na trasie naszej wyprawy. Razem z Londynem miał łagodnie przeprowadzić nas do świata „ponownie u siebie”. Trochę dlatego, że od dawna chcieliśmy tu wrócić, a brakowało decyzji. Trochę dlatego, że to miała być podróż na chwilę, a z Polski jakoś tak zawsze daleko.

Piętnaście lat temu pojechaliśmy na wakacje do pracy do Anglii. Pracę miał zapewnić pośrednik, z którym kontakt urwał się jeszcze przed naszym wyjazdem. Bilety już mieliśmy. Skończyło się (a może zaczęło) na jechaniu w ciemno. Szukanie w Yellow Pages (po numerze telefonu) naszego czarodziejskiego (bo umiał zniknąć) pracodawcy zakończyło się niespodziewanie klapą. Siedzieliśmy w czwórkę na małym skwerku w Lincoln i rozważaliśmy, czy to już czas, żeby przyznać się rodzicom, że nie mamy gdzie mieszkać, nie mamy pracy i nie mamy pojęcia co dalej. Joe, niski i korpulentny mężczyzna, był kościelnym. W tajemnicy wpuścił nas do małej salki z betonową podłogą przy kościele. Tam spędziliśmy dwie pierwsze noce. Kolejną (w oczekiwaniu na poniedziałek, który miał być lepszy na szukanie mieszkania i pracy) – w The Old Rectory. Przywitał nas Tony – gospodarz i właściciel obiektu o włosach koloru ciemnej pomarańczy. Być może angielska gościnność (a może współczucie) sprawiła, że spytał o naszą historię. A później wspomniał o domu, który być może za pół roku, kiedy go wyremontuje, wynajmie.

Victoria Street 35 – do naszego domu prowadził przeraźliwie ciemny korytarz.

Byliśmy zdeterminowani i wierzyliśmy, że to jakiś znak. Nie daliśmy sobie odmówić. Następnego dnia odgruzowaliśmy wannę i zlew. Potem czyściliśmy meble, łataliśmy dziury, kładliśmy wykładzinę na schody, malowaliśmy ściany i podłączaliśmy kuchenkę. Dwa pokoje na piętrze zaaranżowaliśmy na sypialnie. Na dole toczyło się życie – salon z kuchnią i łazienką, to było powyżej szczytu naszych marzeń. Mieliśmy dach nad głową i zaczęliśmy szukać pracy. Tony pomagał nam łapać zlecenia w ogrodach i przy remontach. Z gruzowiska (gdzie pracowali panowie) mieliśmy rowery, dwie wieże i wiele innych sprzętów. To niesamowite, że trafiały tam kanapy z ukrytymi kopertami pełnymi pieniędzy i sprawne telewizory (te jednak zagarniali stali pracownicy).

Pracowaliśmy w różnych miejscach. Ja rano jechałam do pralni, żeby prasować plisowane spódnice, prać i suszyć ubrania. Lubiłam być „firmową maskotką” dla starszych o pokolenie lub dwa kobiet o prostym poczuciu humoru. Przynosiły mi do pracy kanapki i wciąż wypytywały o Maćka. Po pralni jechałam się przebrać i pędziłam na drugą zmianę do hindusko-pakistańskiej restauracji. Niestety Planet Masala już nie istnieje. Czasami właściciel wysyłał mnie za ścianę, do Dixy Chicken. To tam zdarzyło mi się ukrywać managera z kubkiem pełnym alkoholu przed jego pracownikami w samym środku ramadanu. To było niesamowite, że oni, pracując w restauracji, od świtu do zmierzchu nie tykali jedzenia. Głód łatwo było wyczytać z oczu. Mieli też bardzo suche usta. Po zachodzie słońca siadali przy wspólnym stole, na którym nie brakowało jedzenia. Pamiętam szczególnie srebrne tace uginające się pod ciężarem owoców. I pyszne chlebki naan z kurczakiem tikka masala.

W Lincoln odrzuciłam oświadczyny jednego z kucharzy („mogę nawet zapłacić, pogadaj o tym z Maćkiem, byłoby mi wtedy łatwiej w Europie; to tylko ślub”). Wyrzuciłam też klientowi tacę mięs i owoców morza (najdroższa pozycja w menu) na jasnobrązowe spodnie. Nigdzie więcej nie smakował mi tak jak tam Archers and lemonade i nie miałam tak spektakularnych historii z lunatykowaniem.

Nagle wspomnienia ożyły. Czterdzieści osiem godzin wystarczyło, bo zobaczyć miejsca, gdzie motyle w brzuchu przypominają o sobie. By opowiedzieć Marysi, Kasi i Jankowi o drodze na wzgórze do baru Tequila (i wyjaśnić, dlaczego ten jest otwarty dopiero wieczorem). By zjeść kolację w Cafe Zoot i spotkać Saida – właściciela, który rozpoznał w Maćku kelnera sprzed lat. By przejść obok sklepu, gdzie kupiliśmy rodzinie prezenty przed powrotem do Polski. By zobaczyć i pokazać mur, który uzupełnialiśmy i żywopłoty, które przycinaliśmy. Żeby znaleźć w Morrisons batoniki Rocky – naszą największą delicję tamtych czasów. Żeby, wreszcie, zjeść kolację z Tonym i jego żoną. I inne.

Cafe Zoot – na zdjęciu za szybą stół, przy którym 15 lat temu pozwoliliśmy sobie na „odrobinę szaleństwa” i „totalną rozpustę” – po trzech miesiącach oszczędzania-absolutnie-na-wszystkim zjedliśmy obiad w restauracji, w której pracował Maciej. Zaskakujące, że w 2019 roku w menu były wciąż (nie wszystkie) te same pozycje.

Tony’ego rozpoznałabym wszędzie. Stoi po prawej stronie na głównym zdjęciu do tego tekstu. W pierwszej chwili sądziłam, że nie zmienił się w ogóle. Później dojrzałam zmarszczki i wyblakły kolor włosów. Wciąż jednak ma te same, charakterystyczne ruchy i bije od niego niezwykła serdeczność. Kiedyś serwowałam gościom w The Old Rectory brytyjskie śniadanie z jajecznicą i bekonem w rolach głównych – dzisiaj goście korzystają z przygotowanego wcześniej szwedzkiego stołu z tostami, jogurtami i muesli.

I tak to…

Nigdy nie byłam zwolennikiem jeżdżenia w te same miejsca. Prócz pisania, przyjemność sprawia mi licznie. Więc policzyłam to kiedyś… Są 193 państwa na liście ONZ. Załóżmy, że w każdym z nich jest co najmniej sto wartych zobaczenia miejsc (to oczywiste niedoszacowanie – im dłużej byłam w każdym z MIAST, tym więcej okolicznych miejsc wchodziło na listę życzeń). Ale przyjmijmy 100 miejsc na kraj. To oznacza, że gdybym na każde miejsce poświęciła jeden dzień (co nie daje żadnych szans realnego poznania), aby zobaczyć je wszystkie, potrzebowałabym 52 lata, 10 miesięcy i 24 dni . Mówimy tylko o fotografii pamięci i błyskawicznym skoku do następnego punktu. Od dawna uważam, że lata powinny różnić się od siebie. Mieć inny kolor albo wymiar. Rozwijać, posuwać do przodu. Albo nawet do tyłu (głównie: gdy potrzebny jest większy rozpęd). Z czymś się kojarzyć. A jednak… sentymentalna podróż do Lincoln przypomniała mi uczucia i emocje. I pewnie drugi raz tam nie wrócę, ale ten jeden – było warto.

– Mamo, ale ty tutaj przyjechałaś wtedy bez swojej mamy? – miałam szansę opowiedzieć o motywacjach, strachach i sukcesach. Pokazać palcem, gdzie szukałam pracy i jak to robiłam. Dać poczuć kawałek mojej historii. Że lubiłam pracować z ludźmi (to się akurat nie zmieniło). Wytłumaczyć, dlaczego jestem wdzięczna Tony’emu i gdzie nauczyliśmy się tak naprawdę mówić po angielsku. Dlaczego nie wracaliśmy samolotem i co robiliśmy, kiedy kończyła się ciepła woda. Że wujek Michał miał ręce jak Myszka Miki, bo jedliśmy totalny syf. Jak to jest, że ciocia Nagotka jest mi bliska pomimo upływu lat. Że kiedyś było trudniej wyjechać. I to wszystko, żeby nie było tak słodko, pomiędzy „bolą mnie nogi”, „ona mnie bije” i „jeeeeść”.

A potem była jedna wielka emocja. Dzień powrotu do domu.

No i wspomniany na początku skwerek! To tutaj jedno z nas czekało, a pozostała trójka biegała po mieście szukając miejsca do spania. A potem zmiana. Tutaj zacięłam się w palec tak, że mam bliznę do dzisiaj. I tutaj była budka telefoniczna, z której z udawanym spokojem przekazywaliśmy rodzicom, że jest ok i szukamy pracy. Ale oni pewnie wiedzieli. Jak to rodzice.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *