Na taśmę wjechał tylko jeden z dwóch naszych plecaków. Jakie przeczucie mówiło mi dwa dni wcześniej, żeby ważne rzeczy spakować do Fiorda Nansena? W Anglii powoli dochodziła dziewiętnasta. Dla nas to była pierwsza w nocy (czasu tajskiego). Ciało czuło nieprzespaną noc i tony emocji. Znów szok kulturowy i uczucie, że jesteśmy dwa kroki od domu. Otoczył nas książkowy angielski i przywitały posprzątane ulice.
Któregoś dnia, w Kambodży, przy śniadaniu, ustaliliśmy z Maćkiem, że „nasyciliśmy się” podróżowaniem. Przynajmniej tymczasowo. Że pora na zwrot akcji, odetchnięcie od pięknych krajobrazów i kulturowych doznań. Pora przypomnieć sobie, jak pachnie w naszym salonie i sprawdzić, jak urosła trawa w ogrodzie. Spotkać się z dziadkami i poczuć adrenalinę płynącą z realizacji codziennych zadań. Daliśmy sobie jeden dzień na sprawdzenie, czy to chwila słabości, czy naturalny bieg spraw. Następnego dnia kupiliśmy bilety.
Już sama świadomość, że dzieli nas miesiąc od lotu do domu, była ekscytująca. Nie mówiąc o telefonach do najbliższych i wizji wspólnego spotkania. Po drodze jeszcze Londyn i Lincoln. Niby Anglia, ale prawie jak Polska. Każda chwila zyskała punkty cenności – okazały się one ograniczone i znaliśmy już ich liczbę. Z tego znów płynęła dodatkowa energia.
Marysia i Kasia wymieniały to, co zjedzą i zrobią po powrocie. Że na rowerze, że rosół babci, że ser żółty i bułki, że ich łóżko piętrowe i klocki lego. Janek nie wydawał się rozumieć, że cokolwiek się zmieni.
Tydzień później, z powodu problemów finansowych, wszystkie loty odwołała linia lotnicza, w której kupiliśmy bilety. Czyżby przypadek? Kupiliśmy nowe. Nietrudno domyślić się, że na tydzień przed powrotem oznaczało to albo bardzo wysoką cenę, albo bardzo mało komfortowe warunki. Zdecydowaliśmy się na 36 godzin podzielonych na trzy loty, nocleg na lotnisku w Moskwie i oczekiwanie w Belgradzie. Do tego 3 godziny dojazdu na lotnisko, a potem jeszcze godzina w drodze do celu w Londynie (jak się później okazało – trzy godziny). Ale to nic, mieliśmy lecieć do Europy. Stęskniłam się za ludźmi, naszym językiem, poczuciem humoru, krajobrazem, a nawet charakterem zabudowy.
Wylatywaliśmy z Bangkoku – zdjęcie główne do tego tekstu, to nasze ostatnie wspólne zdjęcie w Azji. Przed domem w Bangkoku, do którego dwukrotnie wracaliśmy. W ostatnich dniach zaliczyliśmy jeszcze spotkanie z kilkoma gigantycznymi waranami w parku i szybkie zakupy (Anglia straszyła temperaturą 13 stopni – krótkie spodnie i sandałki mogły być zabawne dla obserwatorów, ale dla nas – niewystarczające).
Taksówkę złapaliśmy w dwie minuty, a po błyskawicznej odprawie mieliśmy jeszcze czas na lody i obserwowanie startujących samolotów. Rosyjskie linie spodobały się dziewczynkom (kto nie polubiłby paczki zabawek i materiałów czasoumilaczy?), mi natomiast smakował (chyba po raz pierwszy w życiu) zupełnie nieazjatycki obiad w samolocie. Potem był wyładunek na lotnisku Moskwa-Szeremietiewo koło naszej północy i rosyjskiej ósmej wieczorem („mamo, dlaczego tu w nocy jest jasno?”). Nieszczególnie przeszkadzały mi regularne komunikaty z głośników nad naszymi w pełni oświetlonymi „miejscami noclegowymi”. Pomagały maski do spania od Aeroflot i adrenalina. Płatki kukurydziane rozsypane po całej podłodze, to był tylko wypadek przy pracy. Czas szybciej płynął na sprzątaniu, przebieraniu umorusanych ciuchów i wpatrywaniu się w wózki z bagażami kursujące za szybą. Z ubrań zrobiliśmy poduszki, a ręczniki świetnie sprawdziły się w charakterze kołder. Być może był to jedyny raz w życiu, kiedy Maciej z Kasią rozmawiali o tym, jak się robi samoloty koło pierwszej w nocy, a ja koło drugiej kopałam z Jankiem piłkę i robiłam mu sesję zdjęciową.
No i dolecieliśmy. Dotarliśmy przed czarną taśmę, gdzie kolejni ludzie odbierali swoje bagaże. Lekko zmęczeni, ale podekscytowani. Dziewczyny miały spotkać się z dwiema swoimi rówieśniczkami, a ja miałam mieć szansę wieczorem porozmawiać o życiu i śmierci w tak dobrze znanym mi języku. Taśma jeździła w kółko. Mieliśmy już jeden plecak, a Campusa (kupionego w 1999 roku, wygodnego i sprawnego przez wszystkie te lata – niech to będzie moją recenzją) wciąż nie było. Podobnie na taśmach „rezerwowych”, gdzie czasami wyjeżdżały pogubione bagaże. Trwało półtorej godziny, zanim sprawdziliśmy wszystkie sugerowane przez pracowników lotniska opcje i poszliśmy zgłosić zagubienie plecaka. Jak ja się cieszyłam, że przy pakowaniu oceniłam Campusa na niezłego staruszka i bojąc się o jego podróżne kontuzje, ważniejsze rzeczy spakowałam do drugiego plecaka.
Z Kasią na plecach i Jankiem w wózku, bez jednego dużego plecaka, ruszyliśmy w stronę metra. Według zegarów w naszych ciałach – było już po drugiej w nocy.
Hela i Aniela zdążyły zasnąć zanim przyszliśmy, a nasze dzieci trzymały na nogach chyba tylko zapachy polskiej kuchni i widok sera żółtego. Mogłam też już spokojnie powiedzieć: „witaj panie jet lag”.
Londyn był dla mnie totalną odmianą. Piętnaście lat wcześniej Wielka Brytania wydawała mi się zakurzona i brudna. Po doświadczeniach ostatnich miesięcy – widziałam uporządkowane parki i posprzątane ulice. Wszystko wyglądało tak, jakby było na swoim miejscu. Może nawet chwilami za bardzo (na przykład, kiedy na lotnisku nakazali nam zdjąć dzieci z wózków przez względy bezpieczeństwa).
Miliony myśli przechodziły mi przez głowę i prześwietlały wrażenia i odczucia ostatnich miesięcy. Już coraz mniej punktowo, a coraz bardziej syntetycznie. Pojawiła się też nadzieja, że znajdę czas, by i po wyprawie przelewać myśli na bloga. Tym bardziej, że zebrałam w sobie więcej materiału, niż się tego spodziewałam. Poza entuzjazmem i radością, wypełniało mnie uczucie, że kończy się coś niepowtarzalnego. Równolegle cieszyłam się i tęskniłam za tym, co minęło jak mrugnięcie i za chwilę miało stać się historią.
Przed nami rysował się tydzień w dużej aglomeracji. Ale o tym następnym razem…