Myśli potargane (o życiu i nie-życiu)

Po co komu koniec roku, święto zmarłych, urodziny i rocznica ślubu?

Dzień jak każdy inny. Słońce wschodzi wcześniej lub później, na mniej lub bardziej zachmurzonym niebie. Za oknem jest biało, zielono, szaroburo albo jeszcze inaczej – w każdym razie bardziej rześko nad ranem, a mniej po kilku godzinach. Dzieci jadą do przedszkola (albo nie), a ja idę do pracy (albo nie). Dla dwulatka świat z 2019 roku niewiele będzie się różnił od tego z 2020 roku. A na pewno nie dlatego, że zmieni się numer. A dla mnie? Celebrując codzienność przecież każdego dnia mogę cieszyć się z kolejnych kroków milowych, sukcesów i zwyciężonych potworów wychodzących regularnie z szafy. Więc dlaczego uwielbiam?

Przecież zamiast w rocznicę, męża mogę doceniać i świętować małżeństwo szykując mu codziennie kolację. Przecież zamiast w święto zmarłych, każdego z nieobecnych bliskich mogę nosić nieustająco sercu. Przecież Kasię mogę traktować wyjątkowo każdego dnia, a nie tylko w urodziny.

A ja uwielbiam je wszystkie. Koniec roku, urodziny i rocznice ślubu. Lubię nawet święto zmarłych, choć mijając grób dziadka ciężej przełknąć mi ślinę. A może właśnie dlatego.

Uwielbiam, bo codziennie zdarza mi się zapominać o tym, co przynoszą ludzie i dni. O tym dobrym i o tym trudnym. A w tych szczególnych momentach kalendarz krzyczy do mnie, żeby pamiętać. Wykrawa za mnie czas na to, co „ważnie i niepilne”. Kasia staje się tymczasowo królową (tak, to Kasia wybierze wtedy samodzielnie bajkę, a ja będę cały dzień starała się, by ten dzień był dla niej naprawdę wyjątkowy). Małżeństwo dostaje dodatkowe punkty w klasyfikacji priorytetów (dzieci zostają u babci, bo idziemy na randkę, choćby były to kręgle i choćbyśmy mieli paść z chronicznego niewyspania o 23.00). Rocznica daje też dodatkowy impuls do powrotu do filmu z dnia ślubu i opowiedzenia Marysi, jak bardzo wstydziłam się jako dziecko swojej pierwszej wizyty u aktualnych teściów. Na pierwszy plan wysuwa się mijający rok, z całym swoim kolorytem (kiedy ze zdziwieniem odkrywam, że piosenkę „Jestem” opublikowaliśmy w 2019 [tutaj] i wracam myślami do kolejnych ludzi, spotkań, przygód wyprawy).

Codzienność jest codziennością. Kiedy mi smutno, wracam w myślach do tego, co dobre, żeby stworzyć przeciwwagę. Kiedy jestem przytłoczona, przypominam sobie, że to przejściowe. Kiedy zjada mnie pycha, wracam pamięcią do sytuacji, które błyskawicznie przywracają pokorę. Kiedy cieszę się z sukcesu – staram się zapamiętać uczucia, emocje i to, co mnie do niego doprowadziło. Kiedy wiem, że zawiodłam, przegrałam – szukam w głowie tego, co przypomni mi, że to się zdarza. Że kiedy nie dostaję tego, co chciałam (lub nie dowożę, nie daję rady), to dostaję kolejną cegiełkę, którą buduję swoją świadomość, moralny kręgosłup i preferowane sposoby reagowania. I staję się mocniejsza. Bardziej odporna (choć dalej przecież, po ludzku, krucha – ale to już zupełnie inna historia).

To właśnie koniec roku pozwala mi zintegrować doświadczenia. Wytrącić się ze złudnej stabilizacji i zastanowić ponownie nad kierunkami. Pływać w morzu doświadczeń i emocji, które zapisują się na dysku mojego komputera, w chmurze, głowie, na blogu, czy w galerii zdjęć. One pomagają stymulować umysł, by wyrzucał dodatkowe obrazy. Część w oryginale (tą mniejszą), a część zmienioną przez pamięć i późniejsze zdarzenia.

I tak pływam sobie.

Już któryś dzień.

I polecam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *