Być może dobrze, że moje dzieci nie korzystają jeszcze samodzielnie z internetu. Gdyby było inaczej – mogłyby przeczytać, że mi też serce biło dużo szybciej. Szczególnie, kiedy Maciej przyspieszył i oddalił się na kilka minut, a ja szłam z nimi sama przez dżunglę. Wokół piski, skrzeki, szumy, szurania i trzaski. Ze wszystkich stron otaczały nas gigantyczne drzewa z grubymi, zwieszającymi się z nich lianami niczym z „Księgi dżungli”. I pełno roślin rosnących tak gęsto, że trudno mi wyobrazić sobie przedzieranie się przez nie poza przygotowanym szlakiem. Niestety, żadne ze zdjęć, które zrobiłam, nie oddaje tego klimatu tak, jak bym tego chciała.
Emocjonalnie przyjęłam ten krajobraz. Ludziom wydaje się, że mogą panować nad naturą. Mi się wydaje, że w jakimś stopniu mogą. Tam jednak, miałam zupełnie inne wrażenie. Nie wzięliśmy przewodnika. To miał być krótki spacer po dżungli, by zobaczyć, poczuć, wrócić. Szliśmy jedną drogą, nie odbijaliśmy w żadną ze stron i trudno było się w takim układzie zgubić. A jednak miałam w tyle głowy uczucie, że nie chciałabym musieć wracać po ciemku. Ani spotkać większości zwierząt, które słyszę. Nawet, jeśli to były odgłosy natury, które prócz obaw – były „porządkujące” dla myśli. Przez całą drogę spotkaliśmy jeszcze jedną parę. Poza tym tylko dżungla.
Do parku Taman Negara przepłynęliśmy łódką. Tuż przed wejściem na nią przeczytałam, że na parkingu zostawiasz samochód na własną odpowiedzialność. W pierwszej chwili myślałam, że to taki polski „parking płatny niestrzeżony”. Później doczytałam, że poziom wody czasami podnosi się o kilka metrów i po prostu auto może zatonąć, jeśli zostawisz je na kilka dni.
W parku, na przywitanie, rozczarowująca wiadomość – conopy walk zamknięte. Podwieszane na około czterdziestu metrach mosty linowe wydawały mi się czymś nowym, atrakcyjnym, ciekawym. Trochę jak wesołe miasteczko, zabawa w Indiana Jones’a i lekcja przyrody w jednym. Bardzo miałam na nie ochotę.
Trudno.
Poszliśmy na spacer dżunglą do umownego portu, gdzie po kilku godzinach miała przypłynąć po nas łódka. Nie wiem ile dziesiąt / set / a może tysięcy zwierząt tworzyło tą muzykę na żywo, ale do tego lasu na pewno nie idzie się po ciszę. Widzieliśmy warany, wiewiórki, małpy i mnóstwo owadów. Na tablicach informujących o zwierzętach było o wiele więcej gatunków. Być może moglibyśmy zobaczyć je głębiej w dżungli, a tak – zapakowaliśmy do plecaka doświadczeń wyłącznie odgłosy. Wsłuchiwałam się.
To najstarszy las deszczowy na świecie. 130 milionów lat robi wrażenie. Czy to z poziomu mostu linowego, czy z poziomu ziemi. Wyobraźnia podpowiada mi, że przez ten czas życie w dżungli mogło się poważnie rozwinąć. I tak to wygląda. Mijaliśmy drzewa z korzeniami we wszystkich możliwych układach. Konary płaskie, grube, przechylone i powyginane jak magiczne. Ciemne i jasne zielenie liści osadzonych na drzewach, których nigdy wcześniej nie widziałam. Czułam się momentami, jak Alicja w Krainie Czarów – nieproporcjonalnie mniejsza od otoczenia.
W chwilach, gdy było naprawdę głośno i trochę strasznie – opowiadaliśmy dziewczynom wymyślone bajki i historie, które odciągają uwagę i zawsze działają przy długotrwałym wysiłku. Zamiast: „co to było?” w odpowiedzi na głośniejsze odgłosy, słychać było tylko: „opowiadasz dalej?”. Wypiliśmy ponad sześć litrów wody w dwie godziny (ach ta odczuwalna temperatura blisko 40 stopni Celsjusza) i pomimo zabrania ze sobą prowiantu, pod koniec byliśmy głodni jak wilki.
Powrót łódką, z której można było wychylić się i zamoczyć ręce w rzece, był jak przyjemna nagroda za wcześniejszy wysiłek. Nie było na niej czuć temperatury, a i dżungla z tej odległości wydawała się bardziej przytulna.
Nie spodziewałam się takich doświadczeń. Niecodzienne. Wyjątkowe. Emocjonalne.
P.S. Do widoku palm po drodze przyzwyczaiłam się. Wciąż jednak robią na mnie wrażenie pewne komplety. Droga, palmy, góry w tle.