Myśli potargane (o życiu i nie-życiu)

Azjatycki trening mięśnia wdzięczności

Gdyby mięsień wdzięczności istniał na prawdę, podejrzewam, że już nie raz miałabym niezłe zakwasy. Często i z różnych powodów, wprost proporcjonalnie do jakości nowych przeżyć, czuję się w tym azjatyckim świecie szczerze wdzięczna.

Pięknie ktoś to wszystko pomalował.

Za to, co wyobrażam sobie, kiedy zamykam oczy, by posłuchać odgłosów dżungli. I za to, co widzę, gdy pływam łodzią pomiędzy wyspami. Za to, jak potrafi smakować mango i za ciekawość, jaką budzi we mnie durian. Za poznanie kanczyla, który wygląda jak krzyżówka myszy i jelenia i bliskie spotkanie z waranem. Za regularne zastrzyki ze stężoną dawką dopaminy i adrenaliny.

Aktualna temperatura odczuwalna w Kuala Lumpur: 41 stopni.

Za klimat, w jakim żyję od urodzenia. Za to, że nie szukam klimatyzowanych pomieszczeń, by schować się przed słońcem i odetchnąć chłodnym powietrzem. Że wychodząc z domu nie czuję uderzenia fali gorąca. Że nie muszę prosić w samochodzie (za każdym razem) o podniesienie temperatury, by różnica nie przekraczała 10 stopni. Że mogę biegać i jednocześnie oddychać. Że więcej piję, niż „wylewa” się ze mnie przez skórę.

Bez języka byłoby o wiele trudniej.

Za języki obce, których znajomość przydaje mi się każdego dnia. Nawet, jeśli dla mnie malezyjski-angielski jest trochę połamany, a tajscy taksówkarze (nie generalizując – ja statystycznie spotkałam takich wielu) znają tylko pojedyncze słowa. Za to, że mogę czytać angielskie blogi o tym, czego nie napisali jeszcze Polacy. Za informatory i menu w języku angielskim.

Woda, woda, woda.

Za to, że w Polsce ciepła woda jest standardem. Że nie kapie, a płynie. Tutaj bywa różnie. Zdarzyło się, że była tylko zimna. Zdarzało się też niejednokrotnie, że miała być ciepła, a był błyskawiczny prysznic. Za to, że u nas woda jest czysta i nie obawiam się pić jej bez przegotowania.

Słów kilka o czystości i kubkach smakowych.

Za to, że czystość po polsku oznacza coś zupełnie innego, niż czystość po azjatycku. Że u nas nie widuję plastikowych krzesełek w napotykanych na każdym rogu restauracjach w stanie „zabierze mnie proszę i umyj, bo się wstydzę”. Za to, że idąc do restauracji nie muszę zastanawiać się, jakie bakterie i inne świństwa mógł dorzucić w gratisie kucharz. Za nowe smaki (w tych lokalach, gdzie krzesełka wyglądają lepiej). Jedzenie w Tajlandii urzekło mnie, w Malezji także smakuje. Pomimo, że pojawia się cień niepewności, „jak to się skończy?”. Za ziemniaki i ser żółty, i inne kulinarne fanaberie dostępne w Polsce od ręki.

Doświadczanie całą sobą.

Za to, że mogę. Być tutaj i przeżywać coś, czego nikt i nic mi już nie zabierze. Prawie niczego nie musieć. Mierzyć się z nowym, ganiać po placach zabaw, smażyć polskie naleśniki, patrzyć jak Janek zjada kubek kawałków arbuza. Wyjść z domu kilka godzin za późno bez wyrzutów sumienia i patrzyć na te wszystkie rzeczy, które wymyślił i zrobił kiedyś człowiek. Widzieć, jak Kasia, która miesiąc temu bała się minąć obcego człowieka, idzie oddać Malezyjczykowi (z brodą!) piłkę (zupełnie sama). Jak Marysia pyta w sklepie ile kosztują mentosy i odlicza potrzebną liczbę ringgitów.

Robale, które są, i których nie ma.

Za to, że w moim domu nie spotykam w łazience pająków wielkości pięciozłotówki. Że nie patrzę na kolory komara, którego przyłapałam na gorącym uczynku (czy aby nie był tygrysi? czy mógł przenieść dengę?). Daleko mi jest (już) od paranoi. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Owady są i będą. A jednak wiem, że w Polsce komar po prostu sprawia, że swędzi. Mrówki też tutaj jakby większe i więcej.

Przyziemne sprawy.

Za to, że mogę zatęsknić za Osadnikami z Catanu (a może nawet bardziej za Tajniakami) i przypomnieć sobie, jak bliscy są mi ludzie, do których dzisiaj dzwonię na Whatsapp’ie. Za to, jak zdrowo czuję się w opalonym ciele. Za wynajęte mieszkanie z kuchnią i osobnym pokojem dla dziewczynek. Za to, że pranie schnie w dwie godziny. Za kolorowe mazaki, którymi można narysować rebus.

Jasne strony postępu.

Za rozwój cywilizacji, który umożliwia mi częsty kontakt z najbliższymi, wypłaty gotówki w lokalnej walucie i zasilanie konta w czasie rzeczywistym. Za ciągły dostęp do internetu, w tym szczególnie: map google, graba, airbnb, whatsapp i innych komunikatorów, pisanie i publikowanie na blogu. Za możliwość uzyskiwania informacji z różnych źródeł, które pomagają wybierać cele podróży i środki transportu, a także: szybciej się aklimatyzować.

Pięknie jest. Bo daleko od strefy komfortu jest naprawdę dobrze. No i z rodziną najlepiej 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *