Widywałam je na zdjęciach i miałam nadzieję sama się na takiej pobujać. Podwieszone wysoko, na gałęziach drzewa, niezwykle blisko plaży. Niektóre wolnostojące – już w wodzie, tak że przy każdym bujnięciu nogi zanurzają się w wodzie.
Na wyspie Koh Chang, tych tuż przy brzegu, jest co najmniej kilka (kiedy pojedziemy na inną plażę, pewnie ta liczba wzrośnie). Droga z Bangkoku do miejsca odpływania promu zajęła nam niecałe pięć godzin. Po wtarganiu po stromych schodach wózka ze śpiącą Kasią na pokład – pozostałe 30 minut rejsu upłynęło na podziwianiu widoków, grach i ganianiu Janka. Gdy dopłynęliśmy na wyspę, trzeba było wózek „stargać” na dół i rozejrzeć się za transportem do Habitat Hostel (tutaj zatrzymaliśmy się na dwie doby). Podeszło kilku kierowców tuk tuków i zapraszało do siebie (zdjęcie poniżej, choć nie widać samochodu, a raczej nas samych). Na cenniku, za ich plecami, wyraźnie napisane: 70 bahtów za osobę. Wyraźnie też mówili „eighty bahts per person”. Wspaniałomyślnie dodając: „if you want family, all, alone, no waiting, 700 bahts”. Znamy swój budżet dzienny, widzimy różnicę mięcy 70×2 (zakładaliśmy, że dzieci nie zapłacą, lub zapłaci tylko Marysia), a 700. „We will wait.”. Nagle cena spadła do 600. A jednak czekamy na kolejny prom licząc na to, że znajdą się inni chętni, by jechać w tą samą stronę.
Kiedy przypływa i na ląd wysypują się ludzie – Maciej zachęca kilku Niemców i parę Anglików do wspólnej przejażdżki, znajdują się też inni chętni. Zapakowanym maksymalnie tuk tukiem ruszamy. Ludzie siedzą na ławeczkach, bagaże jadą na dachu. Tempo kierowcy podobne do tempa kierowców bieszczadzkich autobusów (serpentyny pokonują równie szybko, jak ja proste odcinki na autostradzie). Na szczęście z auta wypada tylko butelka wody. Trzymamy się mocno, a ja czuję jak ubrania stały się moją drugą skórą. Zastanawiam się, czy Kasia przykleiła się już do mnie na stałe, czy to tylko podwójna warstwa mokrych ubrań.
Z perspektywy samochodu oglądamy szybko zmieniające się obrazy za oknem. Morze, góry, ciekawa (bo nowa) roślinność. Kasia powoli dochodziła do siebie, Janek w międzyczasie zasnął, Marysia po raz drugi powiedziała, że dość już ma tego angielskiego. Minęliśmy kilku mnichów, parę straganów, hoteli i dojechaliśmy w okolice Hostelu.
Wózek, wszystkie plecaki, wszystkie dzieci. Jesteśmy. Przed nami 200 metrów.
– Ja nie chcę iść. Ja chcę soczet jabtowy.
Pech chciał, że od ponad doby, w żadnym sklepie, do którego wchodziliśmy, nie było tego, co Kasi wydaje się ostatnio niezbędne do życia. Poza socztiem jabtowym, kupiliśmy też citronellę i jeszcze inny repelent na komary dla dzieci od roku (Jasiek jest za mały na traktowanie go citronellą). Z garścią orzeszków na zachętę i po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia – daliśmy radę wystartować.
Przed recepcją (zgodnie z zaleceniem) zdjęliśmy buty, wpłaciliśmy kaucję, odebraliśmy klucze do pokoju.
Weszliśmy i…
Okazało się, że jest dobrze. Równie dobrze, jak głosiły opisy w internecie.
W pokoju: piętrowe łóżko dla dziewczynek i łazienka z ciepłą wodą. Pokój wspólny z wiecznie gotowym wrzątkiem (Janek, kiedy budzi się głodny w nocy – nie daje nam zbyt wiele czasu) i miejscem do zabawy. 300 metrów odległości do pięknej plaży (z huśtawkami!). Gorąca woda, drobny piasek.
Dzieci bardzo szybko się aklimatyzują. Pytały tylko: ile dni tutaj będziemy? Idziemy już się kąpać? A potem – ganiały się po pokoju.
W tym miejscu też, do akceptowanego przez nie menu z radością dodaję tutejsze (w sensie kucharza, a nie pochodzenia): banany, ryż, orzeszki, jaja sadzone i naleśniki. Liczi nie podeszło (menu nieakceptowane trudniej katalogować ze względu na ilość pozycji), jutro spróbujemy ananasa, arbuza i mango.
P.S. Żeby nie czekać już na te szeroko demonizowane sensacje żołądkowe – dzisiaj wybraliśmy się na food market i postanowiliśmy przyspieszyć bieg spraw.