Gdzie oczy poniosą (podróże z dziećmi)

Nusa Lembongan, czyli Bali dwadzieścia lat temu

Jest piękna i chaotyczna. Pocięta dziurawymi drogami, z żółtym mostem na Nusa Ceningan, farmami wodorostów, nienazwanymi cudami natury, niecodziennym lasem namorzynowym i domem wydrążonym w jaskini przez książkowego mola. Między innymi.

– Tak wyglądało Bali dwadzieścia lat temu – wspomina przyprószona siwizną kobieta.

– Widziała ją pani wtedy?

– Byłam. Dokładnie dziewiętnaście lat temu.

Tu życie toczy się spokojnie. Na 8 kilometrach kwadratowych, turystów przyjmuje pod dach ponad 350 miejsc. Niemal w każdej uliczce jest jakiś homestay i warung. Nam szczególnie przypadł do gustu Ketut’s Warung. Podchodzi do nas okrągły i zadowolony ojciec trójki chłopców (wiem, bo jednego trzymał na rękach, a dwoje maszerowało za nim) i podaje menu. Jego rozebrani do majtek synowie zabierają brudne talerze i sztućce. Szef przeciera stół i krzesła wyciągniętą zza spodni szmatą.

Kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to jedna z głównych dróg.

Green curry jego żony błyskawicznie wskakuje na pierwsze miejsce zup, których próbowałam w Azji. Na równi z najlepszą wersją tajskiej Tom Yam z kurczakiem. To, że do restauracji prowadzi kilkunastometrowa kałuża błota głębokiego do kolan, ma wtórne znaczenie. Podobnie jak to, że nie dostajemy potrawy z ziemniakami („żona zapomniała dzisiaj kupić”). Lokalny koloryt.

 

Madej i Wayan przyjmują nas do nieklimatyzowanego pokoju bez ciepłej wody. Jest szafa i lustro. I największy walor: łóżko sprężyste jak trampolina. I ogród. Taki, po którym można biegać, i z którego nie zawracamy żadnego mokrego ani brudnego dziecka. Po dwóch nocach mamy zmienić pokój na klimatyzowany.

Sto metrów od naszego domu pracuje kilkadziesiąt osób. W zasadzie: pracuje kilka, ale jest i przygląda się kilkadziesiąt. Co jakiś czas wstają, by większą grupą przenieść jeden czy dwa elementy. Za kilka tygodni odbędzie się wielka uroczystość, gdzie ciała umarłych zostaną spalone po przejściu pochodem przez miasteczko. Budują dla nich tymczasowy dom. I miejsce obchodów. Prochy umarłych zostaną później pochowane na cmentarzu, a każdy nieboszczyk otrzyma swoją własną parasolkę, by chroniła go przed deszczem.

Na skuterach jedziemy do żółtego mostu. W 2016 roku zawalił się jego drewniany poprzednik (zginęło 8 turystów). Nowszy model zbudowano z betonu i stali. Z wysokości mostu widzimy farmy wodorostów i łódki odpływające na Nusa Penida, a także te pełne baniaków z wodą pitną (tej na wyspie brakuje, przez co osiąga ceny ponad dwukrotnie wyższe niż na Bali). Most prowadzi na wyspę Nusa Ceningan, którą objeżdżamy na skuterach, podziwiając odwagę surferów i cofając się z zawodem z platformy do skoków (ocean jest zbyt wzburzony by skoczyć do niego z wysokiego na 13 metrów klifu). Potem jeszcze smaczne europejskie jedzenie w restauracji przy rajskiej plaży, kąpiel, bujanie i powrót.

Las namorzynowy to zupełnie inna historia. Drzewa, których korzenie podczas odpływu są powyżej linii wody, by na czas przypływu schować się i pić. Plątanina drewnianych giętkich patyków i naturalne ścieżki między nimi. Jest na tyle płytko, że pozwalamy dzieciom swobodnie przemieszczać się po tradycyjnej łódce. Sięgają wody, dotykają gałęzi, wskazują na ryby i inne zwierzęta. Zatrzymujemy się przy niebiesko-fioletowo-czerwonych krabach z jedną parą szczypiec, potem przy setkach jeżowców i tunelu prowadzącym nas na otwarte morze. Las namorzynowy chroni wyspę przed niszczącymi falami, działa jak falochron, a w sytuacji tsunami ratuje życie, w dużej mierze, zatrzymując żywioł. A jednak każdego roku jest wycinany po to, by stawały kolejne hotele.

Jest jeszcze jaskinia wydrążona w skale. Podziemny dom, który wydrążył farmer, tancerz i aktor zainspirowany poematem „Mahabharata”. Bohaterowie zbudowali jaskinię Gala-gala, żeby ukryć się przed oprawcami. Mada Byasa (farmer) zdecydował zbudować swoją własną Gala-gala. Jego jaskinia ma pięćset metrów kwadratowych, trzy pokoje, salon, studnię z wodą, łazienkę i siedem wyjść. Wydłubał ją… dłutem (zaczął w 1961 roku, a skończył w 1976). Jakoś tak pierwsze, co ciśnie mi się na usta to nie jest wytrwałość. W każdym razie przechodzenie w labiryncie pokojów i mijanie nietoperzy to niezła zabawa. Najwygodniejsza dla tych, którzy mają poniżej 120cm wzrostu.

Na Nusa Lembongan jest wiele miejsc, które wyglądają jak rajskie plaże z folderów i rysunki z bajek. Przepiękne zachody słońca, wysokie fale, wszelkie dostępne rodzaje łódek. Są farmy wodorostów, z których przed turystyką żyła wyspa. Wodorosty zaczepiają się o sieci i kołki w czasie przypływu i zostają na nich podczas odpływu. Woda wydaje się od nich czarna. Rybacy zbierają je i suszą.

Są wieczorne burze w porze deszczowej i mnóstwo kolorowych ryb pod wodą. Kawałki rafy koralowej wyrzucane z każdą kolejną falą i uderzające o nogi, kiedy ta zawraca do wody. Jest mnóstwo bambusa, z którego można zrobić kuchnię polową i imitację kubka. Jest smacznie i przyjemnie, choć mieszkańcy wydają się być bardziej szorstcy niż standard, z którym spotykaliśmy się na Bali. Poza wyjątkami, jak Wayan z głównego zdjęcia do tego tekstu (któremu trudno było odebrać Janka, kiedy mieliśmy już iść… także dlatego, że Janek ciągnął do niego).

Wyspa zyskiwała w moich oczach z każdym dniem. Jak każde ze znanych mi miejsc. A może tak to po prostu działa?

  

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *