Myśli potargane (o życiu i nie-życiu)

Koczowniczy tryb życia, czyli rodzina (chwilowo) bezdomna

Czasami zatrzymujemy się gdzieś na dzień lub dwa (Cameron Highlands, Taman Negara), czasem na cztery (Bangkok, Koh Chang), innym razem na tydzień z hakiem (Koh Phangan, Langkawi), a jeszcze innym – nie do końca wiadomo, na jak długo (szpital). Nigdzie nie byliśmy dłużej niż 10 dni, a od 8 stycznia do dzisiaj mieszkaliśmy w 10 różnych miejscach. Nasz dom widujemy wyłącznie na zdjęciach. Podróżujemy pociągami, grabem, taksówkami, tuk tukami, skuterami, promami i autobusami.

Życie na walizkach to dla mnie dostawa „świeżego powietrza”. Przesunięcie paradygmatów. Ponowne uświadomienie sobie, że niewiele potrzeba, a rzeczy (prócz radości nabywania i posiadania) niosą ze sobą ograniczenia. Konieczność przechowywania, porządkowania, utrzymywania, poświęcania czasu na codzienne wybory. Otworzę szampana w dniu, kiedy znajdę taki mój totalny złoty środek. Wciąż lubię wymienić piżamę, dobrać kolczyki do okazji albo zmienić zapach perfum na jeden dzień. Bez blendera i ekspresu do kawy kuchni sobie nie wyobrażam. Tutaj nie mam takiej możliwości. Im więcej mam rzeczy, tym mniej mobilna się staję.

Z perspektywy miejsca, w którym aktualnie jestem (i nie chodzi wyłącznie o geografię), życzę sobie, by wystarczyło mi determinacji, by bardziej uniezależnić się od rzeczy.

Spakowani w dwa duże plecaki, dwa podręczne i dwa plecaczki dziewczynek, wciąż mamy ze sobą przedmioty, których nikt nie używa. Okazuje się, że cztery koszulki to nie tylko komfort noszenia, ale i zero zastanawiania się nad strojem (i tak w cyklu założę wszystkie). Średnio co trzy – cztery dni robimy pranie. Zarówno w Tajlandii, jak i w Malezji, pralnie są nieprzyzwoicie tanie (ok 3 zł za kilogram) i działają błyskawicznie. Być może mogliby zwracać uwagę na temperaturę prania, ale przynajmniej mam w perspektywie przejęcie koszulek Maćka. Mamy po jednej parze butów. Kiedy zniszczą się, wymienimy na nowe. Ewentualnie wtedy, kiedy Marysia zgubi jeden ze swoich sandałków (gdzieś między wczoraj, a dzisiaj).

Bywa kłopotliwe, kiedy Janek wejdzie w dwóch kolejnych spodenkach do wiadra z wodą (a trzecie do niego wrzuci)… ale nie raz już chodził w samej bluzce. W tym klimacie, nikogo to nie dziwi.

Marnujemy bardzo niewiele jedzenia – nie mamy gdzie go magazynować, czasami lodówka jest wielkości tej turystycznej (a czasami w ogóle jej nie ma). Nie chcemy też targać toreb z prowiantem przez świat. Kupujemy tyle, ile jemy. Zresztą, pogoda stanowczo zniechęca do przejadania się. Nie mamy talerzy i sztućców na wymianę – po prostu wiadomo, że po użyciu trzeba je umyć, bo komplet jest jeden. Kupiliśmy ostatnio drugi nożyk, żeby dwie osoby mogły kroić równocześnie owoce szykując śniadanie. Ułatwieniem jest wszechobecny street food (korzystamy głównie w kontekście obiadów) i lokalne restauracje.

Czasami rano ktoś musi pójść po mango do „paszy” i dłużej czekamy na śniadanie (a, przynajmniej w naszej rodzinie, głodny oznacza zły). Często nie można dostać w sklepach jogurtu albo dżemu. Próbujemy wtedy (jeszcze więcej) nowych rzeczy. Czasami mam ochotę na kawę. Przeważnie w nocy. Na szczęście mogę wtedy liczyć na męża, który rusza w muzułmański świat (w nocy jednak trochę się obawiam samotnych spacerów) i po chwili wraca z kubkiem w dłoni.

Dziewczyny mają po plecaczku swoich rzeczy (nie wliczam w to ubrań, kosmetyków i jedzenia). Przeważnie grają w chińczyka, doble albo bawią się na dworze (ewentualnie w mamę i córkę, zagadki albo w bazie). Marysia często czyta. Śpią z małpkami (na szczęście te pluszowe nie żyją i niczego nie zabierają). Połowę zabranych dla nich rzeczy moglibyśmy nocą zakopać pod drzewem (w dzień jest dla mnie zbyt ciepło na prace fizyczne) i pewnie długo by się nie zorientowały. Tylko mentalne przywiązanie dziewczyn do tych rzeczy (a może bardziej: do faktu ich posiadania) powoduje, że tego nie robimy (że one nie zgodzą się, by to zrobić).

Małpki zaginęły nam dotychczas raz, na szczęście udało się je odnaleźć i namówić gospodarza na przesłanie ich do nas.

Bywa, że odpowiedź na list pożegnalny Hasana i Sofii piszemy na odwrocie malowanki, bo nie mamy czystych kartek. Okazuje się, że słowa widać wyraźnie, a przekaz nie traci na wartości. W ogóle, ekstra jest pisać listy (nawet jeśli chwilę później dodaję ich do znajomych na Facebooku).

Nie robimy zapasów chemii ani wody (dziennie wypijamy jej ponad 7 litrów). Mamy jeden ręcznik i jednego buff’a na osobę, jedną szczotkę i kilkanaście gumek do włosów (i nie ma przebierania, nawet nie chcą).

I przy tym wszystkim… Jakoś tak ostatnio wydaje mi się, że jest mniej marudzenia, a więcej życia tym, co się dzieje i co nas otacza. Trochę tak, jakby głowa zorientowała się, że wybór jest ograniczony (lub go nie ma) i zwolniła się z obowiązku zastanawiania nad nim.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *