Nie jestem znawcą sztuki (i pewnie nigdy nie będę). Czasami coś mi się podoba, innym razem nie. Czasami jestem ciekawa historii (a czasami nieszczególnie). Czasami trochę mi wstyd, że nie wiem oczywistych oczywistości. W każdym razie – sztuka albo powoduje we mnie emocje, albo nie.
Tym razem oczekiwania nie sprostały rzeczywistości.
Malezja to dla mnie dalej turystyczna Langkawi (oddalona zaledwie o dwie godziny drogi od granicy z Tajlandią). Spotkałam już Malezyjczyków, którzy spytani o bankomat kierują na komisariat policji i takich, którzy rozumieją wyłącznie wskazywanie potraw w menu palcem (byle nie wskazującym, co odebraliby jako obrazę). Niemniej, większość spotkanych na wyspie osób to albo turyści, albo stosunkowo sprawnie władający angielskim przedstawiciele lokalnej społeczności (przynajmniej na poziomie rozmowy o zakupach, kierunkach świata albo sposobach dojazdu).
Dzisiaj wybraliśmy się do punktu numer jeden i dwa w większości przewodników po wyspie. To wjazd najbardziej stromą kolejką linową na świecie i spacer po zbudowanym prawie 700 metrów nad poziomem morza Langkawi Sky Bridge. Wiedzeni opisami w internecie i lokalizacją (wszystkie trzy punkty są w jednym miejscu) – do listy dodaliśmy 3D Art Museum.
Kolejka i most robią wrażenie. Po drodze można chodzić po kręconych schodach, pośpiewać, popatrzyć na kutry rybackie na morzu albo utknąć między ścianą gondoli, a siedzeniem. Panorama, jaką przy tym widać, nieziemska. Morze w różnych odcieniach (tylko kilka widać na zdjęciach), tama, zatoki i zatoczki. Wysokość robi swoje, patrzenie w dół powoduje różne myśli i niejedna mijana na moście osoba porusza się z prędkością odwrotną do prędkości światła. Trochę człowiek potyka się o człowieka, ale ja się naprawdę nikomu nie dziwię. Niewiele jest miejsc, gdzie można pospacerować na takiej wysokości i ogarnąć wzrokiem wyspy porozrzucane i okrzepłe na Morzu Andamańskim.
A jednak nie to wraca do mnie w myślach kilka godzin po powrocie do domu. Nigdy wcześniej nie widziałam tylu obrazów (połączonych z mniejszymi i większymi instalacjami) w trójwymiarze, przy których chciałabym się zatrzymać. Z bonusową historią opowiedzianą mappingiem. Gdybym była bohaterką kreskówki – co kilka metrów moja dolna szczęka uderzałaby z hukiem o posadzkę. Dzieciaki biegały od miejsca do miejsca: dotykając, wchodząc, ściskając, przytulając, siadając (i nikt nie miał z tym problemu). 3D Art Museum to (według napisu przed wejściem) największe w Malezji i drugie na świecie interaktywne muzeum sztuki 3D. Rozmiar rozmiarem, najwięcej powiedzą zdjęcia.
I jeszcze – przed wejściem do muzeum jest malutki plac zabaw (dosłownie kilka bujaków, huśtawka i rura ze zjeżdżalnią). Nikt o tym nie pisze, ani nie mówi, a moim zdaniem warto tu zajrzeć. Jest na nim kilkadziesiąt małych królików, które można przytulać, karmić i podglądać (włącznie z instrukcją, jak traktować króliki). Janek, po każdej marchewce włożonej do domagającej się paszczy, tańczył swój radosny taniec. Kasia podbiegała po nowe marchewki, a Marysia… było jej bardzo smutno, kiedy opróżniła trzecie pudełeczko.
Znów czułam wiatr na twarzy pędząc (tak, jak to można pędzić z poczuciem odpowiedzialności za dwójkę dzieci na pokładzie) na skuterze. Mijaliśmy całe rodziny małp (wydawało mi się, że na Koh Phangan było ich dużo, ale to nieprawda…). Były też małpki-mamy z dziećmi przyczepionymi pod ich brzuchami, kutry rybackie i samoloty startujące kilkaset metrów od nas. Jutro poszukamy innych ciekawostek na wyspie.
Tym razem – bez szczególnego planu.