Myśli potargane (o życiu i nie-życiu)

Kiedy świadomość nie nadążą za cywilizacją

Świat jest w zasięgu ręki. Niby dalej ten sam, a jakby z każdym rokiem mniejszy. Bali jest o kilkanaście godzin drogi od Warszawy, a paczka wysłana DHL z dowolnego miejsca w Europie dotrze do Ubud po pięciu dniach (jeśli nie napotka problemów po drodze). Plastikowe słomki są tańsze i łatwiejsze w obsłudze niż te bambusowe (bierzesz, używasz, wyrzucasz), a syf wokół kuchenki elektrycznej, czarny nalot w lodówce i zgraja owadów w puszce mleczka do kawy to kwestia kulturowa i trudna do zmiany.

Odkrycia cywilizacyjne mogą dotrzeć wszędzie. Jeśli jeszcze gdzieś nie dotarły to tylko dlatego, że nie było kogoś, kto tego chciał. Masowe produkty, urządzenia ułatwiające codzienne życie i butelkowana woda to dzisiaj (w większości świata) żaden luksus. A przynajmniej – towar powszechnie znany. Grający w Munduku w siatkówkę chłopcy grają boso (bo nie mają butów), a jednak wielu z nich ma telefony i jest połączonych w grupę na WhatsApp. Prawdopodobnie większość z nich nigdy nie wyjedzie poza Bali, ale jeśli już któryś wyjedzie na studia do Stanów Zjednoczonych, to jego tata będzie podchodził dumny do napotkanych obcokrajowców, by o tym opowiedzieć swoim łamanym angielskim (z życia wzięte).

Tempo zyskiwania świadomości, a tempo rozwoju cywilizacji

Gdyby nie rozwój cywilizacji, nie widziałabym od trzech miesięcy moich rodziców, a przemieszczanie się opierałabym na książkach i na tym, co powiedzą ludzie. Ci, których zrozumiem (nie mogąc korzystać z translatora). Pewnie też nie zdecydowałabym się na tą podróż, bo ryzyko, choroby, i tak dalej. Nie kupiłabym opatrunku na otarty na skuterze łokieć, ani nie oddałabym ubrań do pralni. I tak dalej. Dziewczyny nie kupiłyby mentosów. Nie mogłabym spać mając przy sobie gotówkę, a nie karty. I tak dalej.

Rozwój cywilizacji jest dla mnie czymś nie tylko dobrym, ale i nieuniknionym. Cokolwiek człowiek wymyśla, prędzej czy później – realizuje. I nawet, jeśli plastik ma swoje wady, to jego mądre wykorzystanie zmniejsza zapotrzebowanie na inne (naturalne i skończone) surowce. Nawet jeśli telefon uzależnia, to jest nieoceniony w wyznaczaniu drogi, komunikowaniu się i dostarczaniu niezbędnych informacji.

W Azji, którą obserwuję, mam poczucie, że zyskiwanie świadomości nawet nie depcze po piętach docierającemu tutaj rozwojowi cywilizacji. Plastik psuje nie tylko widoki, ale i środowisko. Brudne stoliki w restauracji nie tylko odstraszają potencjalnych klientów, ale i stwarzają dobre środowisko do rozwoju bakterii i innych świństw.

Trochę tak, jakby korzystali z tego, co daje cywilizacja, ale robiąc to na oślep. Bez przewidywania długoterminowych skutków.

Brud, a wrażenia estetyczne

Jest brudno. Obraz pięknej natury mącą butelki, stare opony, rozrzucone przypadkowo kokosy (z tkwiącymi w nich rurkami). Trudno mi jest zrozumieć, że Tajom, Malezyjczykom, czy Indonezyjczykom nie przeszkadza tabun mrówek wędrujących po kuchennym stole, brudna szmata na czystych talerzach, czy resztki (starego i śmierdzącego) jedzenia w garnku przy kuchence elektrycznej. Być może to wyraz nieradzenia sobie z tabunem turystów i próba zadowolenia ich za wszelką cenę z beztroskim: „o reszcie pomyślimy później”. Być może lata przyzwyczajenia, które skutkują tym, że jest brudno, a turysta otrzymuje wydmuszkę. Serwowane śniadanie na dobrze wyglądającym talerzu nie przywodzi na myśl wyławiania z mleczka muszek przed podaniem i pajęczyny rozwieszonej między ścianą, a półką z warzywami. Podejrzewam, że czarnego osadu z wnętrza lodówki nie da się już usunąć, bo stał się jej częścią.

Mieszkanie dla turysty i mieszkanie gospodarza wyglądają diametralnie różnie. Indonezyjczycy na Nusa Lembongan mają łatane różnymi materiałami domy, często z pękającym i zagrzybiałym sufitem, plackami farby w różnych kolorach i wystającymi ze ścian kołkami i innymi gwoździami (jakby ktoś za pierwszym razem nie trafił wieszając lampki czy półkę). W sklepach obok siebie są dobre owoce, śmieci i butelki z benzyną. To co najczęściej słyszę wchodząc tutaj do sklepu od dziewczyn, to: „śmierdzi tutaj!”. Nie wiem, czy kilkucentymetrowe, niezadbane paznokcie to wyraz nieprzywiązywania uwagi, czy mody.

Turysta dostaje pokój posprzątany często śmierdzącym mopem. Z urwanym wieszakiem w dziurze zwanej szafą i zmutowanym przez kamień kranem w łazience. Nie byłam jeszcze w mieszkaniu bez pajęczyny. Trochę jak gra pozorów, gdzie oni wiedzą, że my chcemy pewnego standardu, a my wierzymy, że oni chcą nam go dostarczyć. To, co dostajemy to klasa wyżej niż to, co mają oni. I to powoduje we mnie refleksję: skoro widzą, czego my chcemy, czy nie mają poczucia, że może byłoby milej, przyjemniej, zdrowiej… spróbować zmienić standard własnego życia?

Nowoczesnych motorówek jest coraz więcej, a wodorostów (z których zbiorów wyspa jeszcze niedawno utrzymywała się) coraz mniej. Przybywa hoteli, a ubywa lasów namorzynowych (nieocenionych w przypadku sztormów, czy tsunami). W zasadzie nie istnieje temat segregacji odpadów.

Zdrowie okiem laika

Temat dzieci męczę od lat i pewnie szybko się to nie zmieni. Może dlatego tak bardzo zwracam uwagę na to, że tak często słyszę tutaj o niedonoszonych ciążach. „Widocznie bóg tak chciał” – mówią ludzie i nie mają pojęcia, jaka była przyczyna. Nie dociekali, jakby nie było tego w puli możliwości. Naszej gospodyni dziesięć lat temu umarł półroczny syn. Nie wie dlaczego, być może coś z brzuchem. Być może knuję teorię spiskową, ale ten brud, który jest tutaj wszechobecny według mnie ma jednoznacznie negatywny wpływ na zdrowie.

W Munduku do przerażająco wyglądającego gabinetu z informacją o przyjmującym doktorze, codziennie ustawiała się kolejka. Nie chciałabym, by opatrywano mi tam skaleczenie, a co dopiero, by ktoś mnie diagnozował i leczył. Kiedy potrzebowaliśmy lekarza, nasz ubezpieczyciel przysłał go z Denpasar (3 godziny drogi) twierdząc, że bliżej nie ma nikogo, za kogo wzięliby odpowiedzialność.

Dwudziesty pierwszy wiek, możliwości diagnostyki i leczenia, które dla mnie wydają się być normą – tutaj są melodią przyszłości. Na Lembongan gaza do opatrzenia niewielkiej rany kosztuje 15 zł (w Polsce większe opakowanie można kupić za 5 zł), podczas kiedy za obiad w restauracji dla pięcioosobowej rodziny rzadko płacimy więcej niż 60 zł (chciałabym zobaczyć taką restaurację, która oferuje w Polsce podobne ceny). I już nie dziwi mnie, że nikt z pytanych po drodze osób nie miał środka do odkażania i opatrunku.

Nie mówiąc o opinii (nie jestem w stanie tego zweryfikować), że dokumenty umożliwiające wykonywanie praktyki lekarza w Kambodży mają swój cennik na czarnym rynku i większość ludzi wybiera ścieżkę „na skróty”.

A gdyby była świadomość

Być może byłoby więcej bambusowych słomek (w dwóch restauracjach spotkaliśmy!), mniej jednorazowych torebek (byliśmy w trzech sklepach, gdzie ich zakazali), mniej starego jedzenia w okolicach kuchenki, zepsutego mięsa w lodówce, butelkowanej wody, ciasteczek pakowanych nie tylko w zbiorcze opakowania (ale jeszcze wewnątrz, każde jedno w pojedyncze), mniej chorych dzieci, więcej błyskawicznie gojących się ran i wykształconych lekarzy, więcej czystych ulic i zakamarków, mniej starych opon, więcej recyklingu, więcej dobrych, estetycznych wrażeń. I być może wtedy, za pięćdziesiąt lat, wciąż byłaby tutaj natura, którą warto oglądać i zdrowe rodziny. Tak serdeczne jak dzisiaj.

Noclegi nad brzegiem morza z widokiem na… stertę śmieci.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *