– Babcia? Nie wiem, może osiemdziesiąt sześć. Chyba ponad dziewięćdziesiąt. Raczej mniej niż sto. – tak na pytanie o wiek seniorki rodu odpowiedział jej dorosły wnuczek. To z nią Marysia i Kasia nauczyły się pleść koszyczki na ofiarki. Spotkaliśmy ją na końcówce wycieczki rowerowej. Niedaleko miejsca, gdzie złamałam mechanizm trzymający łańcuch. Niedaleko Ubud, w przestrzeni pełnej serdeczności i natury. Samo miasto urzeka wonią kadzidełek, domami pełnymi unikalnych zdobień oraz rzeźb i wszechobecnym rękodziełem.
Ubud już pierwszego dnia zyskał nieoficjalną nazwę Dobrzemitu. Pomijając główną, zatłoczoną ulicę pełną kulturowej mieszanki, miasteczko pełne jest świątyń (które okazują się domami) i ludzi, którzy są w kontakcie. Machają na powitanie, uśmiechają się, odpowiadają na zadawane pytania (niestety nawet wtedy, kiedy nie znają odpowiedzi, co bywa mylące). Uliczki to jakaś układanka elementów. Niby zielony chaos, a jednak jest w tym jakaś harmonia.
Rękodzieło (czasami aż trudno uwierzyć, że ktoś to rzeczywiście sam, ręcznie…)
– Ile czasu pan to robił? Wygląda na mnóstwo pracy.
– Najpierw nawlekam osobno każdą muszlę, a później łączę je taśmą. Wszystko ręcznie. O, tutaj widać szycie. – i pokazuje drugą stronę podkładki. – Jedną podkładkę robię dwa dni.
I mniejsza o to, ile to jest godzin każdego dnia, i czy rzeczywiście dwa. W tym, co sprzedają na targowisku i w sklepach w Ubud widać cierpliwe godziny żmudnego dłubania.
W Ubud nie tylko można kupić rękodzieło. Jest wiele miejsc, gdzie można zobaczyć, jak ktoś rzeźbi albo plecie. Są warsztaty i powiązane z nimi medytacje. Mnie szczególnie zainteresował kurs malowania batiku. Zabrakło mi pomysłu. Jeśli tylko zdecyduję, co chciałabym namalować, poszukam takich warsztatów w jednym z kolejnych miejsc. Tak program, pomysł, jak i narzędzia do malowania wydają mi się kosmicznie ciekawe.
Do kategorii rękodzieła zaliczę też to, co dzieje się na elewacjach budynków. Zdobione drzwi, ornamenty, które wykonuje się tygodniami. Domy, które przypominają świątynie (a także – przydomowe świątynie), rzeźby przed drzwiami. Czasami też potworki, jak ten poniżej 🙂
Gościnność i śniadanie do wyboru
Mieszkania szukaliśmy na miejscu. Mieliśmy kilka typów, od których chcieliśmy zacząć. Na wyspie trudniej o mieszkanie z kuchnią, celowaliśmy więc w home stay’e wychodząc z założenia, że gospodarze pozwolą gotować u siebie. Większość lokalizacji proponowała w cenie noclegu śniadanie, zostawał obiad i/lub kolacja do przygotowania – zależnie od tego, co zjemy poza domem.
Sulendra przekonał nas kilkoma argumentami. Poza tym, że na wstępie dostaliśmy pięć śniadań (co nie jest oczywiste) i taras oraz kawałek trawy przed wynajmowanym jednopokojowym mieszkaniem… powtórzył kilkukrotnie, że to rodzina, że są elastyczni, że u nich to jak u siebie… i miał przestronny pokój z pięknym, bambusowym łóżkiem…. a do tego bardzo szybki internet.
I dzieci – po podwórku biegały jego wnuki, z czego ośmioletnia Milena szczególnie przypadła Marysi i Kasi do gustu.
Potem okazało się, że gospodarz gotuje balijskie potrawy na zamówienie (nie odważę się nazwać tego: prowadzi restaurację), świadczy usługi transportowe, organizuje wycieczki dla swoich gości, prowadzi sklep z napojami, a także – jeśli jest potrzeba – wypożycza skutery (swój i te, które pożyczy od sąsiadów).
Gotowałam w jego kuchni, korzystając czasami z jego ryżu i podpytując o to, co w międzyczasie zjadał lub szykował on lub członkowie jego rodziny. Dobrze nam było w tym miejscu, serdecznie. Tak z gospodarzami, jak i z mijaną niespiesznie kulturową mieszanką wypełniającą pozostałe mieszkania.
Rowerami (prawie) bez przygód do celu
Samo Ubud jest zatłoczone i trudno się po nim poruszać. Wywiezieni na tarasy ryżowe, mieliśmy możliwość przede wszystkim jechać po płaskim i zjeżdżać z górek. Przez kilka godzin obserwowaliśmy to, jak toczy się życie. Rolników, którzy pracowali w pocie czoła, domy dalekie od standardu oferowanego turystom, kobiety odprawiające swoje religijne rytuały, stoiska handlowe (dużo powiedziane), plastikowe śmieci.
I jeszcze ten klimat
Koszyczki na ofiarki przygotowuje się (między innymi) z liścia bananowca. Leżą na drodze, przy małych ołtarzykach, na samochodach, a wersje mini nawet na stołach w restauracji. Dzieci się tego uczą, dorośli rytualnie rozkładają. Kilka koszyczków zrobiliśmy wspólnie z panią widoczną na głównym zdjęciu do tego tekstu.
Poniżej kilka zdjęć, które w mojej opinii dodają tej lokalizacji klimatu.
Ubud jest przyjazny, ludzie pomocni i chętni do współdziałania. Naprawdę dużo się uśmiechają. Podobno dwadzieścia lat temu nie było też takiego nacisku na turystykę, home stay’ów na każdym kroku i pamiątek. Na pewno było też mniej śmieci. Lokalni dbają o swoich kierowców – w wielu miejscach rozwieszone są nawoływania, by nie korzystać z graba, czy taksówek bluebird i dać zarobić mieszkańcom (zamiast korporacji). Jest sporo wegetariańskich i wegańskich restauracji, punktów przynajmniej z nazwy eko i bio. Co kilka kroków jest też budka agencji turystycznej oferującej wycieczki, sporty ekstremalne i spokojne wersje zwiedzania. Warto się targować i pytać gospodarzy – na wstępie i tak pada magiczne: X normal price. Only for you, only now Y price.