Gdzie oczy poniosą (podróże z dziećmi)

Jawa i Bali – chaos, pomocni ludzie i jeszcze dalej Europy

Ciężko powiedzieć, czy to standardowa historia. Liczba nagabujących nas na każdym kroku ludzi daje poczucie, że trafiliśmy do innej kultury. Bardziej zorientowanej na szybką sprzedaż i na turystów. Takiej, gdzie nikt nie przyznaje się do niewiedzy (oł plisss, ja naprawdę wolałabym usłyszeć: nie wiem, jak tam dojechać, niż dostać po raz piąty niewłaściwe wytyczne). Gdzie ludzie wydają się szczęśliwi, w tym dzieci nieprzeciętnie brudne. Chaotyczny ruch na drogach jest wyrazem szerszego obrazu chaosu, a pożary w bramach (na które nikt nie reaguje), to tylko jeden z ekstremalnych elementów krajobrazu. Gdzie czas jest pojęciem względnym.

Internet i historia z podejrzanym cinkciarzem

Ja wiem, że kiedyś ludzie żyli bez internetu. Dla mnie internet to przede wszystkim możliwość sprawdzenia panujących w danym kraju warunków, trasy którą jedzie taksówkarz, rezerwacji noclegu, nawiązania kontaktu z rodziną i bliskimi, czy ubezpieczeniem. Przydaje się, by przetłumaczyć słowa na zakupach, zapytać o drogę, włączyć wieczorną bajkę, obejrzeć film, umieścić wpis na blogu, czy przeczytać więcej o tym, co widzę. Daje mi poczucie bezpieczeństwa.

Czy możliwe jest, by na lotnisku w Surabaja nie było punktu, w którym można kupić kartę sim i pakiet internetu na 30 dni?

Możliwe.

Podobno można dostać kartę i internet w sklepie naprzeciwko wyjścia. Podobno – bo sprzedawcy nic o tym nie wiedzą.

Mamy 21 wiek. Na szczęście. Jak to na lotnisku w naszych czasach, dostępne było wi-fi. To wystarczyło na podstawowe odmeldowanie się dziadkom, sprawdzenie dojazdu do hostelu i zamówienie graba. Ponieważ działało tylko wewnątrz budynku – ja zostałam z całym majdanem na dworze, a Maciej operował ze środka. Kiedy wyszedł, wokół mnie stało kilku mężczyzn. Jeden z nich instalował mi kartę sim i pakiet internetu. Podobno tutaj kupuje się internet od taksówkarzy. Podobno działa.

Z wyglądu taka polska łysa złota rączka. Tylko skóra ciemniejsza. Klucz do otwierania telefonów (ze spinacza biurowego) miał ukryty we włosach za uchem. Na początek żart na rozluźnienie, pytanie czy wymienialiśmy już walutę.

Wiadomo, że to drożej niż w sklepie, ale szacując czas i energię, jakie potrzebne były by pojechać jeszcze do centrum handlowego po kartę, uznałam, że gotowa jestem przepłacić i szybciej położyć się spać.

Po pół godzinie prób mieliśmy internet na moim telefonie i brak sieci u Maćka. Próbowało kilka osób, twierdzili, że nigdy wcześniej im się to nie zdarzyło (a w końcu: że przecież działa!). Ja, przy śpiących na plecakach dzieciach, miałam czas sprawdzić, że co prawda karty są w dobrej sieci, ale nikt nas nie pytał o paszporty (a od kilku miesięcy wymagana jest rejestracja numeru z paszportem). Podobno takie karty po kilku dniach ulegają dezaktywacji.

Korzystając z tego, że nie wszystko działało – zdecydowanie odmówiliśmy i oddaliśmy panu wszystkie jego zabawki. Widziałam w swoim życiu bardziej zadowolonych ludzi, ale skończyło się na pożegnaniu i nasłaniu na nas kolegi z kontrofertą.

„Nigdy nie płacić z góry. Zapamiętaj.”

Było już zbyt późno, by jechać do centrum handlowego. Pozostał hotel i próba zakupu karty na stacji kolejowej. Albo dwudniowy internetowy detoks (przynajmniej poza przestrzenią hotelową z wi-fi).

Wyluzowany taksówkarz bez znajomości języka angielskiego

Od przejścia kontroli paszportowej, aż do momentu trzaśnięcia drzwiami taksówki, regularnie podchodzili do nas panowie pytając, czy potrzebujemy taksówki. Niektórzy krzyczeli nawołując zza swoich „bramek”, inni machali kartkami z napisem „taxi”. Padały kwoty od 180.000 rupii (ok. 50 zł), aż do 300.000 (ok. 80 zł). Być może była jakaś logika w tej rozbieżności. Ja nie znalazłam. Nauczeni jeżdżenia grabem i przyzwyczajeni do tego, że generuje oszczędności – konsekwentnie odmawialiśmy.

Grab wskazał 110.000 rupii (ok. 30 zł).

Po chwili zgłosił się kierowca, za kilka minut był w okolicach lotniska. Nie mógł jednak na nie wjechać. Mówili o tym taksówkarze, ale (nauczeni doświadczeniem) – nie wierzyliśmy im. W końcu taksówkarzom zależy, żebyśmy jechali z nimi. To pierwsza z sytuacji, w których lokalna społeczność blokuje graba (potem spotkało nas to także w Ubud). Odwołaliśmy kierowcę i znaleźliśmy taksówkarza, który zdecydował się pojechać za cenę 130.000 rupii (ok. 35 zł).

Wsiedliśmy do białego, czystego, nowego suwa z mnóstwem miejsca na bagaże i ruszyliśmy w trasę do miejsca, które zarezerwowaliśmy półtora tygodnia wcześniej.

– Nie ma pan żadnego oznakowania, że to taksówka.

– Tak.

– Ale jest pan taksówkarzem?

– Tak.

Na wszelki wypadek trzymałam Janka na kolanach, a dziewczynki obok siebie, żeby Maciej miał wolne ręce. Nie to, żebym była podejrzliwa. Wtedy po prostu nie wiedziałam, że w Indonezji wiele taksówek nie ma żadnych oznaczeń.

Kiedy jechaliśmy już dobre 10 minut, wydało mi się dziwne, że kierowca nie pyta o adres. On padł wcześniej, przy ustalaniu ceny, ale jednak pamięć to pamięć…

– Nie potrzebuje pan nawigacji?

– ?

I wtedy okazało się, że być może pierwszego pytania (o oznakowanie) nawet nie zrozumiał.

Pomógł google translator (na jego telefonie – my nie mieliśmy jeszcze internetu). Z włączoną nawigacją widzieliśmy, że jedziemy w dobrym kierunku. Nawet w momencie, kiedy zatrzymał się w ciemnej uliczce, przed szlabanem, twierdząc, że to tutaj. Kilku niepewnie wyglądających mężczyzn z niepełnym uzębieniem potwierdziło, że dwieście metrów za szlabanem jest miejsce, którego szukamy.

Hostel śpiący snem sprawiedliwych

I rzeczywiście jest! Jest brama, a nad nią szyld z napisem takim, jak ten w serwisie Agoda. Miejsce na jedną noc, krótki relaks przed dalszą podróżą.

Tyle, że brama zamknięta. Pukamy, wołamy, trzęsiemy drzwiami. W końcu udaje się je otworzyć. Ściągamy buty i szukamy kogokolwiek z obsługi. I po chwili wychodzi ona. Nie całkiem obudzona i nie całkiem uczesana, ale jest – kobieta, która za chwilę przekaże nam klucze do pokoju, w którym położymy dzieci i wezmę prysznic.

Tyle, że nas nie ma na liście.

A jedynym językiem, jakim operuje nie całkiem obudzona kobieta jest indonezyjski.

My nie mamy internetu, więc nici z translatora.

Językiem ciała próbujemy przekazać, że rezerwacja była na tydzień temu. Że ospa wietrzna, że przełożone, że mamy potwierdzenie, że dzisiaj, że na jedną noc.

Jeśli spotkam kogoś, kto przykleił na stole w recepcji hasło do wi-fi, serdecznie mu podziękuję. Wrócił po chwili google translator i pomimo różnic w gramatyce i znaczeniu, daliśmy radę się porozumieć. Dostaliśmy klucze i prawdopodobnie dowiedzieliśmy się, co będzie na śniadanie.

Pociąg do Banyuwangi i okno na tutejszy świat

W pociągu spotkaliśmy troje polaków.

Jedna Polka podróżowała z chłopakiem Włochem. Po wejściu na wulkan Bromo, planowali przedostać się na Borneo i przez kilka miesięcy pracować na ekologicznej farmie. Ona uwielbia naturę, a on rośliny owadożerne.

Była też para Polaków, w wieku zbliżonym do moich rodziców. Od dziesięciu lat, co roku jeżdżą na dwa miesiące do Azji. Ich syn planuje wyjechać z małymi dziećmi w daleką podróż, więc pierwszy temat do rozmowy znalazł się błyskawicznie.

To niesamowite, jak wspólny język zbliża ludzi. Za każdym razem, kiedy słyszę polskie słowa, zatrzymuję się, by się przywitać i porozmawiać. Czasami też inni ludzie, słysząc jedno z miliardów pytań naszych dzieci orientują się, że jesteśmy Polakami i też zagadują. Jest życzliwie, są podpowiedzi, jest wymiana doświadczeń.

Zdecydowana większość pasażerów w klasie ekonomicznej wyglądała na lokalnych. Pociąg przyzwoity (trochę chłodno), dość czysto, łazienka nie najgorsza. Ale to wszystko nic.

Za oknem przewijał się Nowy Świat. Pola ryżowe i Indonezyjczycy noszący kosze ze zbiorami na głowach. Dzieciaki (chyba) w szkolnych mundurkach na skuterach. Odrapane, biedne i jakby patchworkowe domostwa z pomarszczonymi i bezzębnie uśmiechającymi się domownikami (wygrzewającymi się przed drzwiami). Rewia kolorów i bardzo niska zabudowa. Pranie wiszące metr od pociągu i dzikie wysypiska śmieci. Lasy, wioski i szlabany. To, co na mnie robiło naprawdę duże wrażenie, to praca w polu. W każdej znanej mi odsłonie.

Azjatyckie problemy z określeniem czasu i transport z miejscowymi do domu, którego nie było

Podróż tego dnia znacząco nam się przedłużyła. Prom miał płynąć 45 minut, płynął około 2 godzin. Mieliśmy koło 19 być już w domu. Tymczasem, o tej godzinie dopiero zjeżdżaliśmy na ląd. Zapakowani do samochodu pary Indonezyjczyków jadących do pracy. Znalazł ich napotkany w barze w Banyuwangi chłopak. Wyglądał, jakby po prostu chciał pomóc, później okazało się, że kierowca wziął 200.000 rupii za transport, a pośrednik – drugie tyle. Oszczędził nam szukania transportu i chowania się przed deszczem. Czegoś nas nauczył i zarabiając samemu, oszczędził połowę za taksówkę.

„Zapamiętaj: szukaj lokalnych, którzy mogą jechać w tym samym kierunku”.

Prom był absolutnie nieturystyczny. Niewielki i kiepsko zabezpieczony przed wypadaniem do wody (niektórzy nawet do niej skakali!). Mnóstwo ludzi palących papierosy (w Malezji na każdym kroku był zakaz – tutaj palacze są wszędzie). Mały sklepik, w którym nie zdecydowałabym się skosztować absolutnie niczego. No i pasy śmieci – przede wszystkim plastików – na wodzie za burtą. Poza tym – pięknie było.

Przed północą dotarliśmy pod adres wskazany przez naszego ukraińskiego gospodarza. Po drodze był z nim utrudniony kontakt, nie mógł rozmawiać, niewiele odpisywał. Na miejscu nie było ani jego, ani naszego noclegu. Tłumaczył się, że zapomniał zaktualizować adres, próbował podawać nowy. Niestety – robił to nieprecyzyjnie, bez szczegółów i bez kontaktu. Trochę, jakby nie był „w pełni sił”. Nie mając internetu, komunikowaliśmy się korzystając z telefonu Nili (pasażerka naszego kierowcy).

Całe szczęście, że choć niecierpliwili się, nie zostawili nas tam. W ciemnej ulicy na końcu świata, przy grupie palących Balijczyków nie wzbudzających mojego zaufania i mówiących: „nie, nie słyszeliśmy, to nie tutaj”.

Pojechaliśmy z nimi do Denpasar, po drodze szukając na szybko noclegu i rezygnując z domu, gdzie mieliśmy spędzić tydzień.

Obsługa wniosła dodatkowy materac, dziewczynki wypiły herbatę, a Janek mleko i poszliśmy spać.

Jestem zauroczona Bali, a zmiana planów wyszła nam na dobre, ale o tym – innym razem!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *