Myśli potargane (o życiu i nie-życiu)

Kierunek Indonezja i energia, która płynie ze zmiany

Ta banda mężczyzn wokół mnie, którą Maciej zobaczył wychodząc z lotniska, nie wzbudziła jego zaufania. Ja natomiast jechałam kilka godzin później z trójką dzieci na tylnym siedzeniu głównie dlatego, żeby Maciej miał wolne ręce (w nieoznaczonej taksówce, gdzie kierowca uprzejmie zgodził się jednak poznać i wklepać dokładny adres w nawigację po kilku minutach jazdy). Trzy godziny na lotnisku w Kuala Lumpur okazały się niedoszacowane i na pokład wmaszerowaliśmy minutę przed zamknięciem bramek. Promem z Banyuwangi do Gilimanuk płynie się nie godzinę, a dwie. No i ci panowie w bocznej uliczce, którzy o północy tłumaczyli nam po Indonezyjsku, że trafiliśmy pod zły adres (gdybyśmy chociaż mieli wtedy internet w telefonach!)…

Impuls, który łamie stagnację, nudę i przyzwyczajenie

Zaczyna się zawsze tak samo.

Znam już to „coś”. Miejsce, sposób działania, zabawę, tok myślenia, możliwości, …

Mało wyzwań.

Nuda.

Coś by zrobić.

Coś by zmienić.

Ale co?

Giełda pomysłów rozkręca się stopniowo. W końcu nabiera takiego rozpędu, że trudno wybrać alejkę i kierunek. Tutaj przyjmuję z radością pierwsze oznaki nowej energii. Na bezużywkowym haju zastanawiam się, czy samolot to najlepsza opcja podróży na Bali. Ile zostaniemy na Jawie i jak bardzo warto zobaczyć Nusa Penida, Flores. Czy wystarczy czasu na Gili? Czy zauważę różnicę względem Tajlandii i Malezji? I tak dalej…

A przecież było tak dobrze: czyli potęga przyzwyczajenia

W kolejnym kroku, witam się regularnie z wygodnym panem „CzyŹleCiTutaj” i „NieZostawiajTegoCoZnasz”.

Wiem, gdzie kupię słodkie mango i skąd odjeżdża autobus. Już nie zastanawiam się, jak przeliczać ringgity na złotówki i jakich cen mogę oczekiwać. Czy zjem smaczne jogurty. Przyzwyczaiłam się do twarzy, mimiki, gestów, zwyczajów i języka. Wciąż bawi mnie, że w windach nie ma 4/14/24 piętra (bo tutaj to nie 13 przynosi pecha…), ale już wiem, z czego to wynika.

Pan strażnik uśmiecha się, gdy mnie widzi i podnosi szlaban, w pobliskim sklepie doładują mi internet w telefonie z karty, żebym nie musiała gimnastykować się po malezyjsku. Wiem, jakie garnki mam w kuchni, i że wygodnie jest mi z pralką w mieszkaniu. No i ten basen w budynku. Poza tym, tu jest cywilizacja, dobra służba zdrowia i mnóstwo atrakcji. Piękne batiki, ciekawa historia, rozgrywki badmintona i inne atrakcje, do których jeszcze nie dotarliśmy. Życie tutaj jest stabilne, już znajome, możemy zajmować się sobą.

Czy źle ci tutaj?

Po co zostawiasz to, co znasz?

Gdzie będzie łatwiej, szybciej, bezpieczniej.

Co to będzie? Czyli strach ma wielkie oczy.

A potem przychodzi pan „WeźNieŚwiruj” pod rękę z panem „ACoJeżeli”. Za nimi wiernie ciągnie się pani „PoCoCiTo”.

No i pojawiają się wątpliwości i pytania.

Tak po prostu mam! Podróż to tylko kolejny papierek lakmusowy.

Czy Ubud będzie dobrą bazą wypadową? Czy unikając wielkich miast (dla mnie to był szok: na Jawie mieszka 141 milionów ludzi, na Bali ponad 4 miliony! TAK, są tu wielkie miasta) znajdziemy markety z mlekiem dla Janka i bagietką przypominającą w smaku bagietkę? Przecież tam jeżdżą po drogach jak wariaci! A gdzieś samolot się rozbił. A w jakich rejonach Indonezji zdarzają się tsunami? Czy oby nie w porze deszczowej? Tam naprawdę było w ostatnich latach tyle zamachów? A naciągacze, a będzie padać, a znów się uczyć kraju od nowa, a kiepski poziom języka, a kradzieże, a wypadki i… tak dalej.

Później absurd miesza się z niedowierzaniem

Naprawdę? Znów musimy to przechodzić?

Hej, panie Mózgu, nie może pan sobie tego darować?

Przecież to znam, powtarza się od zawsze.

Człowiek jest wyuczalny, umie się dostosować. No więc poproszę. Nowe niesie lepsze, a przynajmniej dodaje kilka punktów życia, energii. Chcę mniej obaw związanych z Nowym.

Przecież ospę wietrzną można złapać wszędzie (nie tylko w Malezji), a i kradzież nie jest bardziej możliwa na Bali, niż w Ksawerowie. Przecież nie jedziemy w rejony z ryzykiem wybuchu wulkanów albo zagrożone malarią. Śledzimy iPolaka, zasięgamy języka. W worku zwanym życiem jest mieszanina zdarzeń, które mogą się wysypać, ale bardziej wierzę w poważny spadek nastroju z powodu przejmowania się każdym z nich, niż w to, że jakieś z nich rzeczywiście będzie takie „ostateczne”.

Z czasem (choć tempo zmian raczej ślimacze) siła oddziaływania panów Hamulcowych coraz mniejsza. A może – ich siła podobna, ale hamulce zdezelowane, bo i coraz mniej używane.

Bo nigdy jeszcze nie skończyło się żałowaniem tego, że jednak poszłam po Nowe. A żal, kiedy zostałam przy Starym wielokrotnie serce mi ściskał (a i nie tylko). No, poza zostaniem przy starym mężu 🙂 Ale on i tak co jakiś czas taki jakby trochę nowy.

No i przychodzi czas zmiany i większej siły

Od momentu, kiedy zapadła decyzja do chwili, kiedy wraca poczucie komfortu. Wtedy, kiedy zmiana się dzieje. Kiedy wsiadamy do autobusu w Cyberjaya pół godziny później niż zamierzaliśmy. Kiedy orientujemy się, że wózek jest uszkodzony i wstrzymujemy oddech przy większych wybojach z nadzieją, że dojedzie z nami do celu. Kiedy śpiewamy w autobusie tłumacząc kierowcy wybrane przez niego słowa piosenek. Kiedy w błyskawicznym tempie znikają przygotowane na drogę owoce i naleśniki. Kiedy rozmawiamy o tym, jaką flagę ma Indonezja i ile będziemy lecieć samolotem.

Kiedy wysiadamy z pociągu na terminalu lotniska w Kuala Lumpur i mając trzy godziny do lotu orientujemy się, że do bramek wejściowych dla lotów z Air Asia są gigantyczne kolejki. Niewiele mniejsze przy prześwietlaniu bagaży. I nagle te trzy godziny ze statusu „bezpieczne” uzyskują status „skrajnie niepewne”. Kiedy ścigamy się z dziewczynkami po ruchomych chodnikach, szukając wejścia do naszego samolotu. Kiedy wsiadamy do niego jako ostatni pasażerowie i prosimy stewardessę o dwa kubki z wodą (której nie zdążyliśmy kupić), żeby dziewczyny mogły pić podczas wzbijania się w powietrze, by nie cierpieć z powodu zmiany ciśnienia. Kiedy wyciągamy książeczki, kredki, zeszyty i inne dobble. Kiedy oglądamy miniaturę świata przez okno, w której wszystkie samochody wyglądają jak resoraki.

Kiedy lądujemy na lotnisku i zatrzymujemy stanowczo dziewczynki biegające radośnie wokół punktu kontroli paszportowej. Jednocześnie zerkam, czy groźna mina pana ze wzrokiem wbitym w moje dokumenty choć trochę złagodnieje. Kiedy próbujemy zorientować się w kursie rupii i orientujemy się, że nieraz będziemy tutaj płacili w milionach. Kiedy na każdym kroku zahaczają nas taksówkarze, którzy chcą dowieźć nas w dowolne miejsce rzucając mniej i bardziej abstrakcyjne kwoty.

Kiedy Maciej wraca na lotnisko, by zamówić graba korzystając z ich internetu. Kiedy pytam taksówkarzy o kartę do telefonu i przysyłają tutejszego cinkciarza, który oferuje wymianę waluty i pożądaną kartę. Rozmawiamy dosyć długo, nawet zaczyna nam te karty instalować. Otaczają mnie i dzieci jego towarzysze (przychodzi mi do głowy, że może to sposób zabezpieczenia na wypadek braku płatności). Maciej podbiega do mnie z niepewną miną. Tłumaczę i instalują dalej. Może będzie drożej, ale będziemy szybciej w hotelu. A internet się przyda. Szybko okazuje się, że na jednym telefonie internet nie działa. Na drugim jest OK. Na tyle, by sprawdzić w odpowiedniej grupie na facebooku, że od kilku miesięcy karta SIM w Indonezji wymaga rejestracji z paszportem. Drugi internet próbuje uruchomić kilka osób (w międzyczasie przekonują, że on jednak działa). Z nutką obawy rezygnujemy, odchodzą. Przysyłają jeszcze kolegę z kontrofertą. My szukamy graba, który podobno jest już na miejscu..

Brak karty będzie miał dalej swoje konsekwencję. Nie będziemy mogli sprawdzić chociażby, czy wiozący nas taksówkarz (bez oznaczenia na dachu i bez podstawowej znajomości języka angielskiego) jedzie w dobrym kierunku. Będziemy zdani na innych do czasu, kiedy odnajdziemy oficjalny sklep.

A jednak.

To już się dzieje. Już nie ma odwrotu. Jest skupienie i determinacja. By dojechać na miejsce noclegu, czuć się bezpiecznie, chłonąć to, co wokół. By odpakować ten prezent, który sami sobie robimy i obejrzeć go z każdej ze stron.

Wstęp do Indonezji był pełen niespodziewanych zdarzeń.

Zbiorę to i opiszę na dniach, żeby nie zapomnieć.

Bo byłoby mi szkoda!

Oswajanie nowego

Z każdą chwilą jest piękniej. Na jednym ze skrzyżowań kierowca (nie zatrzymując się) podaje kierującemu ruchem policjantowi papieros do ust. Niska zabudowa bardziej przypomina Tajlandię niż Malezję. Jest jeszcze więcej chaosu i kolorów. Dalej śmieci leżą na ulicach. Znów w pierwszych dniach wydamy zbyt dużo pieniędzy na jedzenie i nocleg. Znowu będą bardziej zaskakiwali nas ludzie. Jak na przykład ci mężczyźni w sarongach przypominających długie spódnice. Szybko dowiem się, że to nie tylko dla komfortu przy ciepłym klimacie (sarong ma także chronić przed demonami wychodzącymi z wnętrza ziemi). Znajdziemy jedzenie, które nam odpowiada. Dowiemy się, jakie panują zasady i zaczniemy zdejmować buty przed wchodzeniem do wielu budynków. Przestawimy zegarki i przyzwyczaimy się, że zdecydowanie więcej tutaj przyda się mowy ciała i translatora google.

I ja, osobiście, poczuję energię która z tego płynie. Taką, która uruchamia się zawsze, kiedy poznaję Nowe. Nawet jeśli mi się to nie podoba, jeśli coś nowego mi nie smakuje, jeśli jestem przerażona gigantycznym pająkiem albo irytuję się kiedy zorientuję się, że zapłaciłam dwa razy za dużo za przejazd. I przyjmę doświadczenie, zamiast satysfakcji z tego, co było. Poznam działające tutaj sposoby, popularne dania, nauczę się przemieszczać i dowiem się, co można zrobić z liści aloesu dostępnych w marketach.

Uwielbiam.

Zawsze to samo:

Chęć zmiany >> Obawa >> Strach przed zmianą >> Zmiana >> Energia.s

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *