Gdzie oczy poniosą (podróże z dziećmi)

Dwa oblicza tarasów ryżowych w Tegallalang

Są trochę jak obraz wyjęty z ram i wstawiony do rzeczywistości. Nieprzyzwoicie zielone, a do tego czyste i zadbane. Krótka wspinaczka odsłania kilka różnych perspektyw, a towarzystwo endorfin (ciepło, ciężko, pięknie, razem) dodaje dodatkowe punkty do uroku. Tegallalang to jedne z najpopularniejszych tarasów ryżowych na Bali. Na samym szczycie i po przedostaniu się poza strefę pełną turystów, dostaliśmy nagrodę za wytrwałość.

Skoro w połowie marca dojazd do parkingu jest zakorkowany, to co dzieje się, kiedy kończy się „low season”? Schodzimy do kasy i kupujemy (jako jedni z niewielu) bilety, których nigdzie i nikt potem nie sprawdzi. Jeszcze kilkaset metrów i zaczynają się kawiarnie i kolejne wejścia na wzgórze. Kilku lokalnie wyglądających naganiaczy przekonuje nas, by skorzystać z jednego z pierwszych. Uznajemy, że warto jeszcze poszukać i odmawiamy. Dla nich może oznaczać to mniejszą wypłatę od współpracujących kawiarni, których na zboczach Tegallalang nie brakuje.

W pierwszej chwili trudno mi ustawić telefon tak, by zrobić zdjęcie z jednocyfrową liczbą turystów w kadrze. Uśmiecham się do myśli, że w sumie „taka jest prawda” i fotografuję rzeczywistość. System nawadniania tych pól jest dla mnie absolutnym majstersztykiem. Rwące, małe potoczki na kolejnych piętrach tarasów sprawnie dostarczają wodę i całe wzgórze (pomimo oczywistych w tej części świata upałów) jest koloru wczesnej wiosny. Ktoś przewraca się schodząc z mokrych kamiennych schodów, ktoś inny ustawia się do zdjęcia z pozującym rolnikiem. Ktoś delektuje się smakiem indonezyjskiej kawy siedząc nad samym zboczem (tutaj i restauracje, i kawiarnie mają często miejsca wychodzące „na zewnątrz” lokalu; tak, że siedząc na krześle patrzy się już poza niego).

Schodzimy kilkadziesiąt metrów, by zacząć wdrapywać się na drugą stronę. Od kiedy dziewczyny zauważają wielkie huśtawki, w zasadzie kończy się pytanie „kiedy wrócimy”, mówienie „gorąco” i „nie mam siły”. Czasem jeszcze wraca, jak echo, „mam brudne od błota buty” i „kiedy będę mogła je umyć”. Ze szczytu oglądamy pełne turystów tarasy. Piękne, ale nie tak spokojne, jakich spodziewałam się po zdjęciach. Zbyt zatłoczone.

Mijamy sklepik i dochodzimy do małej zagrody z dwoma bykami. Niby wygląda jak koniec, ale jednak ani barierki nie ma, ani żadnej informacji, żeby nie wchodzić dalej. A dalej są dwa prosiaki w betonowych boksach, biegająca swobodnie kura, pani wieszająca pranie, dwa koty i kiedy już naprawdę wydaje mi się, że poszliśmy kilka kroków za daleko – przed nami rozciąga się widok niezmącony ludźmi. Taki, jakiego spodziewałam się jadąc do Tegallalanag.

 

Tyle, że to część turystycznego szlaku, o której większość ludzi tego dnia nie miała pojęcia. Spotkaliśmy kilkadziesiąt metrów dalej trzech mężczyzn i już. Spędziliśmy na górze ponad godzinę. W ciszy i spokoju indonezyjskiej natury.

Kiedy odeszłam kilkanaście metrów dalej, zaciekawiona konstrukcją z plecionych talerzy, zdziwił mnie dźwięk ludzkiego głosu.

– Czy mogę przygotować dla pani zestaw kaw i herbat do testowania?

Kilka chwil później, po krótkiej rozmowie, widzę jak z ciężkich, szklanych słoików suszona i wypalana przez moich rozmówców kawa trafia do testowych szklanek. Niewielka produkcja odbywa się w przestrzeni jednego pomieszczenia (poza suszeniem na wspomnianych wcześniej talerzach). Balijczyk, którego imienia niestety nie pamiętam, opowiada nam o działaniu testowanych kaw i herbat. Że ta zabezpieczy przed komarami, inna jest dobra dla matek karmiących, kolejna na wzmocnienie odporności a jeszcze inna jest nazywana „honeymoon coffee”. Zapewnia, że działają, jeśli tylko pije się je regularnie i minimum przez 3 dni. Imbirowa herbata wykrzywia twarze dziewczynek, owocowa wyjątkowo przypada im do gustu. Ja delektuję się kawą o smaku wanilii. Pozostałe pachną ciekawie, ale moje kubki smakowe nie pozostawiają mi wyboru.

   

Cała ta degustacja to pomysł na sprzedaż produktów. Nie są dostępne w żadnym innym sklepie, ani w sprzedaży internetowej – by je kupić, trzeba wejść na wzgórze, nie zniechęcić się przy zagrodzie z bykami i przejść na drugą stronę. Wiele roślin, które wchodzą w skład kaw i herbat, widzimy na własne oczy, otaczają nas. Kilka dodatkowych zdjęć i ruszamy w drogę powrotną.

– Spotkajmy się tutaj za godzinę – półtorej, tam nie ma niczego co można byłoby robić dłużej. – powiedział nasz gospodarz (a tego dnia, także: kierowca) wysadzając nas niedaleko kas.

Piszemy do niego, że chcielibyśmy wziąć jeszcze czas. Półtorej godziny minęło, gdy zaczęliśmy schodzić z góry. Z charakterystyczną dla Indonezyjczyków gościnnością zgadza się, a my nie musimy się spieszyć.

Po drodze jeszcze huśtawka. Kasia i Marysia bardzo chciały, ja nie byłam pewna, na ile wierzę, że jest bezpieczna. Podpatrujemy, jak panowie montują uprzęże i jak wygląda cały proces. Marysia z poważną miną siada na huśtawce i czeka. Wokół krząta się dwóch Balijczyków zabezpieczając małe odważne ciało. Skupienie znika z jej twarzy w końcówce pierwszego bujnięcia. Potem jest już tylko radość.

Kasia w ostatniej chwili zmienia zdanie. Jeszcze chwilę zastanawiam się, czy ma sens przekonywanie jej. Domyślam się, jak duże mam szanse na płacz za godzinę z niemą etykietą: „ja też chciałam się pobujać”. Po dwóch próbach, odpuszczam.

– Może z panią się pobujać.

Szczerze mówiąc, miałam ochotę. Wpinają mnie, potem dopinają do mnie Kasię. Dla amatora huśtawek (którym jestem), bujanie się kilkanaście metrów nad ziemią jest jak nieoczekiwany prezent. Nie mówiąc o głośnym śmiechu i radości Kasi. Przez cały czas.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *