Myśli potargane (o życiu i nie-życiu)

Czy myśmy powiariowali? Dzieciństwo pomiędzy Kambodżą, a Polską.

Kambodża. Pięcioletnia dziewczynka przyjeżdża na zajęcia angielskiego na dorosłym rowerze. Sama. Z sąsiedniej wioski. Ośmiolatek przywozi swoją młodszą siostrę na bagażniku. Niemal sto pięćdziesiąt dzieciaków biega po zadymionym dziedzińcu przed szkołą, żeby po dzwonku błyskawicznie zjawić się w trzech salach zarządzanych przez trzech nauczycieli (jeden na klasę). Dzieciaki same jeżdżą do sklepu i równają łopatami teren przy szkole.

Są rzeczy, które mi się nie podobają. Dzieci, które tutaj widzę, są czasami głodne albo bardzo brudne (i nie mówię o pyle na całym ciele, którego trudno uniknąć przy 36 stopniach Celsjusza na wszechobecnym piachu). Zabawy w uderzanie uciekających osób zrolowanym ręcznikiem albo dziesięciolatek szusujący na skuterze są poza moją granicą bezpieczeństwa. A jednak patrzę na te uśmiechnięte twarze i sprytne oczy, a ich samodzielność mnie zadziwia. Chętnie pomagają, dają się opanować podczas zajęć. Chcą się uczyć i brać, czerpać. Śmieją się i nie marudzą.

W Polsce zostaliby ocenieni jako zaniedbani. Przyszli dorośli z obniżonym poczuciem własnej wartości. Bo rodzice nie poświęcali dedykowanego czasu, bo dzieci wychowują się w dużej mierze same. Bo głupie zabawy bez poszanowania jedzenia. Bo bez kasku można rozbić głowę, a na zbyt dużym rowerze źle się układa kręgosłup. Bo bakterie, zarazki, wirusy i złe nawyki. Bo nie takie wzorce, nie ta edukacja, ciągłe narażanie na niebezpieczeństwa. Bez szansy na spokojną, szczęśliwą przyszłość.

Przechodzi obok mnie Sophea, dyrektor szkoły.

– Jutro jadę do Phnom Penh. Muszę odebrać kilka osób. Około dwudziestu.

– Dwudziestu? Jedziesz busem?

– Tak.

– Jak zamierzasz ich zmieścić.

– Zmieściłoby się i 30.

Bus jest dziewięcioosobowy. Sophea mówi dobranoc i z błogim uśmiechem na ustach idzie spać. Dla niego nic nie jest problemem. Nie denerwuje się, nie złości. Czy to bezpieczne? Oczywiście, że nie. Jeśli będą mieli wypadek – nawet nie chcę spekulować. Mam poczucie, że on się nie zastanawia. Żyje. I ta sytuacja pokazuje, że coś dla mnie absolutnie niedopuszczalnego nie wywołuje u niego żadnych emocji. Dla mnie szaleństwem było wieźć 8 osób w pięcioosobowej osobówce!

– Podpowiesz nam, gdzie jest fryzjer?

Sophea zostawia to, co robił wsiada na motor i jedzie przed naszą wycieczką rowerową do wioski. Czeka tak długo, aż fryzjer będzie wiedział, co robić, a my – ile mu zapłacić. Wcześniej eskortuje nas do sklepu z pampersami. Być może miał jakieś plany na ten czas. Być może nie. Życie się toczy, a on toczy się razem z nim.

Laj to jego szwagier. Pytam, czy może jest jakiś rower, na jakim może przejechać się Marysia. Na migi, bo Laj kiepsko mówi po angielsku. Przyprowadza rower. Siodełko jest zbyt wysoko, więc niepytany podnosi je, sprawdza, dokręca.

Ktoś przynosi świeże kokosy, które prawie codziennie kupujemy w szkolnym sklepiku. Chcemy zapłacić.

– No, no dollars. – do słów dochodzą gesty.

Uśmiechają się, podpowiadają, próbują zrozumieć (prawie nikt nie mówi po angielsku). Poziom zaufania przekracza wszelkie dopuszczalne normy. Wchodzimy wszędzie, korzystamy z czego chcemy, co chwilę potykam się o jakiś telefon.

Oni wszyscy wychowali się tutaj. W takich właśnie warunkach. Na pytanie, czy Sophea nie narzekał na nas (śpimy w jednym pokoju, a nasze dzieci czasami budzą się w nocy), usłyszałam: „Nie, Sophea nigdy nie narzeka.”. I rzeczywiście. Oni nie narzekają. Śmieją się, nie stresują, mają w sobie spokój, nigdzie im się nie spieszy. Pomagają, nie mówią źle, nie rozpamiętują, nie użalają się nad sobą.

Dzieciaki, w liczbie nie do policzenia, biegają koło nas i są spragnione uwagi. Chętne, w ogóle nie roszczeniowe, otwarte, pełne energii. Jedna dziewczynka przewraca się na rowerze, a moment upadku na ziemię słyszę kilka metrów dalej. Śmieje się, otrzepuje, wstaje i jedzie dalej.

Na boisku chłopaki przepychają się, przewracają, kopią – wszystko w ramach gry. Nie ma złości, nie ma nerwów, nikogo nie ponosi na tyle, by wszcząć bijatykę. Kiedy słyszą dzwonek – biegną na lekcję. Nie wyglądają na zastraszonych, stłamszonych, smutnych. Nikt nie wzywa rodziców, nie podważa autorytetu nauczyciela, nie chwali się nowym ubraniem. Ludzie sobie pożyczają sól, rowery, skutery. Nie mają za złe, kiedy komuś coś nie wyjdzie, zepsuje, motywują się.

– Bo wiesz – mówi Paweł – ja tak trochę mam, że jak jest mi dobrze i niczego mi nie brakuje, to zaczynam wymyślać sobie choroby. – po czym dodaje – Europa zwariowała, tam nie ma głodu, nie ma biedy. I może dlatego, że jest dobrze, dzieci są pozbawiane dzieciństwa. I samodzielności.

I ja się z nim zgadzam.

Nie chciałabym robić kalki z tego, co widzę tutaj. Wiele rzeczy jest już poza moją granicą. I pewnie część jest nabyta i wynika z życia w penym społeczeństwie. Część natomiast potwierdzają badania i szkoda byłoby się cofać do ery klapsów, czy innych operacji na otwartym sercu bez znieczulenia (bo niemowlak przecież nic nie czuje). Przez ostatnie dni mam wrażenie, że u nas przeginamy w drugą stronę. Czasem, po matczynemu (tatowemu), zamartwiamy się tym, że dieta nie jest zbilansowana, a fotelik samochodowy nie ten z najbardziej bezpiecznych. Że dzisiaj niepotrzebnie podniosłam głos albo za mało było dedykowanego czasu. Że za mało przytuleń albo sportu. Że dziecko upadnie z roweru i zedrze kolano. „Nie rusz”, „nie podchodź”, „nie dotykaj”, „uważaj, bo się przewrócisz”. No to się przewrócisz. I jeśli nie zwrócę na to uwagi – pewnie szybko wstaniesz i pójdziesz dalej.

Janek nie raz wylał na siebie wodę z butelki. Mam wrażenie, że każdy „raz” jest inny. I żadnego nie powtarza. Jakby uczył się, że jak ma głowę nad stołem, to musi przechylić głowę na bok, żeby nie zawadzała o blat. A jak jedzie samochodem to lepiej poczekać aż będzie mniej trzęsło. A jak jest pełna, to lepiej poczekać aż ktoś upije. Dzisiaj biegał po podwórku z miną komandosa, cały umorusany piachem. Łapał za taczkę, po czym próbował do niej wejść. Usiadł na motorze i zaczepił butem o jakieś wystające bolce. Mógł spaść, mógł zjeść piach, mógł zepsuć. Mógł przewrócić się na leżące niedaleko metalowe pozostałości po budowie albo wbiec w palenisko dla śmieci.

Marysia wsiada na kolejny rower. Tym razem z urwanym w połowie siodełkiem. Wcześniej był taki bez jednego pedała. Nie wspomnę o stanie ogólnym rowerów. Przewraca się, wstaje. „Nic się nie stało, nie chcę wracać.” Jedzie na rowerze, na który kilka miesięcy temu nawet by nie spojrzałaby. Nie martwi się kolorem, wysokością (o ile daje radę na niego wsiąść), zadrapaniami, ani stanem technicznym. Wysypuje sobie na głowę miskę piachu.

Kasi trudno wymyć piach, ziemię i kamienie spomiędzy włosów. Cała wygląda jak mumia. Paznokcie umazane farbą olejną powinny wymienić się na nowe, zanim wrócimy do Polski. Przytula się do kotów, których kilka tygodni temu bardzo by się bała. Kiedy jedzie na bagażniku na rowerze Maćka, widzę, jak najpierw siada po turecku, potem przerzuca obie nogi na jedną stronę. Potem na drugą. Dobrze, że nie zaczyna jechać tyłem.

Żyjąc tutaj, z każdym dniem mniej jest we mnie: „uważaj”, „nie rób”, „nie podchodź”, „może lepiej nie”. Bo, czy przypadkiem, próbując ochronić dzieci przed całym złem tego świata, nie powodujemy, że stają się niesamodzielne, mniej radosne i mniej gotowe do życia w świecie pełnym szarości (jakim on naprawdę jest)?

Jesteśmy w cudownym miejscu. Bardzo chciałabym napisać o nim któregoś dnia więcej!

Na zdjęciu jest cała trójka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *