Gdzie oczy poniosą (podróże z dziećmi)

Zachód słońca i hamaki na Langkawi

Zakwaterowania szukaliśmy w bocznych uliczkach. Z dala od centralnego zgiełku, turystycznych udogodnień i wysokich cen (tu, jak na Azję, szczególnie). Jednocześnie na tyle blisko, by trzylatka szła na plażę nie dłużej niż kwadrans. Udekorowana kredą ściana łączy cztery sąsiadujące ze sobą jednopokojowe mieszkania. Przed każdym: krzesełka i hamak. Jest miejsce, by zaparkować skuter, pobiegać po trawie, zapatrzyć się na stawy, a nawet obserwować pasące się na sąsiedniej łące krowy.

To już kolejny raz, kiedy przyjeżdżamy gdzieś z wykupionym jednym noclegiem. Po zregenerowaniu się i wyspaniu – ruszamy na poszukiwanie kolejnych. Jak dotąd: zawsze jest wybór, jest szansa porozmawiać o tym, że dziewczynki śpią razem, a Janek z nami. Możemy zweryfikować zdjęcia, poznać okolicę, uzyskać lepsze warunki (np. niezbędny czajnik czy mega użyteczną lodówkę), znaleźć obiekty, których nie ma na bookingu albo agodzie. Unikamy tego tylko w dużych miastach.

Langkawi to mocno turystyczne miejsce. Wyspa bezcłowa, gdzie piwo kosztuje podobnie, jak Coca Cola. Główna ulica przy plaży Pantai Cenang przypomina te z polskich nadmorskich miejscowości wypełnionych straganami z zabawkami, ubraniami i szybkimi przekąskami. Na plaży tłumy ludzi, na ulicach pełno samochodów. Na szczęście kierowcy graba znają boczne uliczki i zgrabnie omijają korki. Pantai Cenang to najpopularniejsza plaża na wyspie, więc z pewnością będzie kontrastowała z innymi rejonami. O tym jednak dopiero się przekonamy.

Na każdym kroku spotykamy Ludzi. Ludzie maja wiedzę i bardzo chętnie się nią dzielą. Kierowca graba podpowiada, gdzie można smacznie i lokalnie zjeść (i że food trucki rozkładają się codziennie, ale dopiero o 18.00). Napotkani Szwedzi (małżeństwo z dwójką małych dzieci) polecają pokój, nad którym się zastanawiamy i pobliską malajską restaurację (której kuchnia przypada nam do gustu od pierwszego posiłku). Muzułmanka w hidżabie wskazuje, gdzie można dostać sam gotowany ryż. Nie mówiąc o poszukiwaniach mango co najmniej w połowie tak smacznego, jak w Tajlandii i bananów.

Są tacy, którzy kiedy nie wiedzą – idą spytać dalej i wracają z odpowiedzią.

Mamy swoją przestrzeń. Z łóżkiem piętrowym, szafą i lodówką (w Tajlandii była standardem – tutaj o nią trudno). Jest wanna, czajnik i najważniejsze: hamak.Taki, którego nic nie ogranicza po bokach, więc można się mocno bujać. Zielono-żółty (w poprzednim domku był niebiesko-fioletowy i w kategoriach kolorów tamten wygrywał, ale też był płotek i nie można się było rozbujać).  I jest ten wężyk z wodą przy toalecie, o którego przeznaczeniu dowiedziałam się po dwóch tygodniach podróży.

Dzisiaj rośliny w donicach przed domem spijały wodne drinki („tato, dolej jeszcze do tego wiaderka, bo już się kończy” – a to było duże wiaderko i tylko dwie donice z kwiatami). Hamak przeszedł wszelkie próby wytrzymałości (podobnie, jak łóżko piętrowe). Rozpakowane na dłużej ubrania zaczęły spokojnie oddychać. Jakoś tak tutaj jest czas, by zapytać, czy obsługującej nas Malajce nie jest zbyt gorąco w jeansach i podrapać za uchem łaszącego się kota. Zauważyć dwa gekony pod lampami przed domem i obserwować ich ścienną wędrówkę (niektóre potrafią znaleźć nierówności na szkle i dzięki temu chodzić po nim!). Zwrócić uwagę na czarną wiewiórkę spacerującą po kablach kilka metrów nad ziemią. Porozmawiać o czarnoskórym starszym panu montującym ogrodzenie wokół pastwiska. Zamienić dwa słowa z Japonką, która dopytuje o podróż z dziećmi i kilka słów z Malajem, który chciałby zrobić sobie zdjęcie z dziewczynami.

Czas w ogóle robi swoje. Jak to czas.

Wieczorem wybrałyśmy się na babski spacer po plaży. Ludzi z każdą chwilą ubywało, ale i tak wciąż ktoś pojawiał się na linii oko – horyzont. Szeroka plaża, delikatny, miły w dotyku piasek, ryk motorów kilkunastu skuterów wodnych, łódki z charakterystycznymi flagami, ktoś lecący za motorówką na spadochronie. Kolorowanie na plaży trwało trochę krócej niż życzyłaby sobie tego Marysia. Nogi zanurzone w wodzie do kostek to tylko przedsmak tego, co czeka ją za kilka dni. Zachód słońca był obłędny. No i ten spacer do domu, boso.

– Mamo, czy tu są kraby? – eh, naprawdę zrobiła się z tego mała fobia…

– Nie wiem Kasia. Może są.

– Nie ma. Nie widzę dziurek w piasku.

Wracamy do siebie, a nowy kraj… zapowiada się całkiem dobrze, choć na tą chwilę widzieliśmy jeszcze niezbyt wiele Malezji i zbyt wielu turystów 🙂