Gdzie oczy poniosą (podróże z dziećmi)

Z Jankiem przez świat – czyli roczniak w Tajlandii

To nieprawda, że wózek lepiej zostawić w domu

Trudno mi sobie wyobrazić funkcjonowanie w Tajlandii bez wózka. Tak, chodniki są nierówne i czasami trzeba przejechać drogą. Dzisiaj zjeżdżaliśmy z rekordowej wysokości krawężnika (różnica poziomów chodnik-ulica ponad 50cm). Czasami są schody do przejścia nad ulicą (bez windy). Wracając taksówką raz mieliśmy niedomknięty bagażnik, a innym razem – część wózka ze sobą, w kabinie (ten problem pewnie rozwiązałby mniejszy i bardziej kompaktowy wózek). Mimo tego, co wcześniej: absolutnie polecam. W wózku wygodnie jest wozić wodę i jedzenie (a przede wszystkim: Jasia). Czasami zmieszczą się w ogóle wszystkie targane na dzienne wypady bagaże. Wózek pomaga jechać wąską dróżką ułożoną z betonowych płyt przy kanale po zmroku (stabilnie, Janek nie wyrywa się, nie biega, nie ucieka), jest naturalnym łóżkiem podczas popołudniowej drzemki, zapewnia więcej miejsca w metrze i szybsze przejście z punktu A do B, kiedy potrzeba. Ciałko, które jest w wózku nie klei się tak, jak to w chuście czy nosidle (jakkolwiek nie uwielbiałabym chusty i nosidła). Nie mówiąc o tym, że z przodu może jechać na nim jedno starsze dziecko (przebierając nóżkami po podłożu), a z tyłu stać drugie (nie jest to może mega wygodne dla prowadzącego, ale czasami ratuje czas i energię, kiedy na przykład chwilowa przechadzka okazuje się 6-kilometrowym spacerem w poszukiwaniu przecież-ten-targ-jest-tutaj-za-chwilę).

Podczas jazdy tuk tukiem na Koh Chang – cały wózek na pokładzie

Chusta i inne nosidła

Mamy ze sobą i chustę i nosidło. Założenie było takie, by w skrajnych sytuacjach móc nosić dwójkę dzieci równolegle. Przy jednym maluchu wybrałabym nosidło. Nasze jest czarne – obawiałam się koloru przy tym słońcu, ale moim zdaniem nie wpływa to jakoś szczególnie. W każdym razie: koszulkę mam mokrą jednakowo przy czarnym nosidle i kremowej chuście, a tutaj przynajmniej nie muszę uważać, czy mi się nic nie tarza po ziemi podczas wiązania. Idąc na plażę albo na przejażdżkę skuterem, wózek zostawiamy i pakujemy Jasia w nosidło. I ręce wolne. Zresztą, nawet jak idziemy gdzieś z wózkiem, nosidło mamy zawsze ze sobą. A to do zasypiania, a to do zmiany perspektywy. A poza tym: tulenie jest spoko i do tego nikogo nie trzeba chyba przekonywać 🙂

Słoiczków widziałam kilka (i były relatywnie drogie)

Teoretycznie miały być w 7/11, ale albo bardzo dobrze je chowają, albo ja źle szukam, albo ich nie ma. Pokazywanie zdjęć personelowi nie daje efektów, więc stawiam na to ostatnie. Są natomiast (w ograniczonych ilościach i niezbyt zróżnicowane) w Tesco Lotus. O ile jedzenie w Tajlandii generalnie jest tańsze (i znacząco tańsze) niż w Polsce, słoiczki (i soczek jabłkowy) – są generalnie droższe. Jeszcze gorzej jest z deserkami (tubki). Biorąc pod uwagę, że Janek nie je słodzonych rzeczy, nie mamy z czego wybierać. Wszystkie napotkane tubki, deserki, jogurciki – w pierwszej linijce składu mają cukier (nie mówiąc już o liczbie linijek). Na szczęście wcina chętnie ryż i ryby, smakują mu owoce.

Z mlekiem i pieluchami nie ma żadnego problemu

Są w 7/11, Tesco i większości innych sklepów. Do wyboru, do koloru. Ceny podobne (raczej niższe) niż w Polsce. Na mlekach trudno mi było cokolwiek doczytać (tajskie znaczki), ale po wyglądzie i kolorystyce opakowań potrafiłam stwierdzić, które jest odpowiednikiem „naszego”. Przyjęło się, butla dalej wyzwala przed spaniem mega emocje, więc przyjmuję to za dobrą monetę. W dobie internetu sprawdzić skład to zresztą nie problem – łatwo odnaleźć produkt w sieci, potem skopiować część opisu, wkleić do translatora google i odczytać w dowolnym języku.

W temacie przewijania natomiast – bywa różnie. Ja osobiście (jeśli nie mogę zrobić tego na łóżku albo na ręczniku na plaży), przewijam w możliwie dyskretnym miejscu, często na stojąco (np. w wózku). Toalety z przewijakami w miejscach publicznych bywają, ale nie chciałabym na nich kłaść swojego dziecka.

Cieszę się, że zabrałam kaszkę

Choć wcale za nią nie przepadał. Miała być dla mnie ratunkiem na czas przejściowy pomiędzy o-rany-nie-ma-tutaj-niczego-dla-niego, a wiem-co-lubi-i-chce-tutaj-jeść. W domu, kiedy był głodny – jadł. Ale nie tak, żeby wyciągał ręce jak po chrupki kukurydziane. Tutaj codziennie zjada jeden posiłek z kaszki. Mam poczucie, że to po nim najdłużej nie woła „aaaa” (co w jego języku oznacza to samo, co u większości dzieci „am”). Nie zajmuje dużo miejsca, a mi daje poczucie względnego bezpieczeństwa.

Gdzie się podziały chrupki?

Nie ma! Zaginęły. Albo nie dotarły. Nie widziałam.

Globalnie: jedzenie

Z samego rana – butla z mlekiem. Na śniadanie – przeważnie pasza (płatki owsiane + owoce + woda), potem przekąski (pomidory, owoce, chrupkie „styropianowe” ciasteczka). Na obiad ryż/makaron + ryba/mięso/warzywa (zależnie od tego, gdzie i co my jemy na obiad), znowu przekąski i kaszka + butla z mlekiem na koniec dnia.

Zostaw, przestań, nie rusz, chodź tu

Każde miejsce, w którym jesteśmy, dostosowujemy do Janka. W jednym zastawiliśmy drzwi szafą (dawał radę samodzielnie je otworzyć, a za nimi czekały strome schody i sieć kanałów), w innym wieszaliśmy torby z rzeczami na wieszakach na ubrania (nie było żadnej niedostępnej dla niego szafki), w jeszcze innym – kładliśmy krzesełka zamiast je stawiać (żeby z nich nie spadał). Zbieranie rzeczy z podłogi i wynoszenie lustra albo telewizora z pokoju, to standardy. Głównie po to, żeby on mógł czuć się swobodnie, a my żebyśmy nie mieli potrzeby powtarzać w kółko (cytując Abelarda Gizę): „zostaw, przestań, nie rusz, chodź tu”. Jest szybki, żywiołowy i trudno go zatrzymać – każdy pewnie dostosuje środki ostrożności do temperamentu dziecka indywidualnie.

Ludzie, patrzcie na mnie

Janek przewraca oczami, wdzięczy się, podchodzi, dotyka. Azjaci (ale nie tylko) uśmiechają się do niego na każdym kroku. Zapraszają do siebie, robią mu zdjęcia, chcą podawać owoce (chcą, bo na to się nie zgadzamy). Dostaje mnóstwo uwagi.

Niczego się nie boję

Ucieka przed falami, goni ospałe (tutaj wybitnie) bezdomne psy, biegnie w stronę ulicy, wpada pod morską wodę po kolejnej wywrotce, by podnieść się i iść dalej. Pokazuje na huśtawkę (żeby go pobujać), na usta, żeby go poczęstować, na zwierzęta, by (jak podejrzewam) poopowiadać mu o nich. Generalnie co chwilę na coś pokazuje i wbija wzrok we mnie albo w Maćka, czekając na zestaw podstawowych informacji. Cudownie, jak dołączone są do nich efekty dźwiękowe (dajmy na to: odgłosy, jakie wydaje to albo inne zwierzę). Czasami robi to ponownie, z tymi samymi rzeczami – jakby próbował zrozumieć, przetworzyć i zapamiętać. Ogląda z otwartymi oczami, dzielnie znosi smarowanie kremem do opalania i nie ściąga buffy (to znaczy: podejmuje próby, ale szybko z nich rezygnuje).

Smoczek wysokiego ryzyka

Oby nie zginął, bo to mogłaby być katastrofa. Charakterystyczny, brązowy smoczek Janka trudno wypatrzyć, kiedy spada na piasek / asfalt / podłogę / siedzenie w samochodzie / ruchome schody. Początkowo wiązaliśmy go na sznurku (smoczek, nie Janka), ale podobnie jak specjalny łańcuszek – u nas się nie sprawdził. W domu, czy blisko jakichś sklepów, nie ma problemu, można błyskawicznie wyparzyć (lub poprosić o wrzątek). Gorzej w autobusie, metrze, czy w parku. Ponieważ bez smoczka z zasypiania nici, a i w płaczu szybciej uspokaja – w skrajnych przypadkach dezynfekowaliśmy go antybakteryjnym żelem do… rąk (uwaga: po niektórych nie ma śladu zapachu ani smaku, po innych… lepiej nie mówić – tych nie używamy).

Skończyłam z gotowaniem wody do mycia głowy

Po kilku dniach poddałam się. Gotowanie wody i studzenie jej (alternatywnie: dolewanie mineralnej) po to, żeby umyć głowę i uniknąć napicia się wody z kanalizacji zabierało czas i energię. Nie leję wody Jankowi po buzi. Trzymam go tak, żeby spływała po plecach, i w tych śmiesznych toaletach stylizowanych na kabiny prysznicowe, a potem przecieram dodatkowo twarz. Jeśli potem idziemy coś zjeść, to jeszcze do wczoraj dezynfekowałam dodatkowo ręce. W tej chwili wycieram, a dezynfekuję po zabawie / kiedy jesteśmy poza domem i nie myjemy rąk lub myjemy je w warunkach w mojej ocenie wątpliwych.

Robale, gekony i inne owady

Wydaje mi się, że jeszcze żadnego nie zjadł. Chociaż w zasadzie trudno powiedzieć, bo jest ich dużo. Miniaturowe kraby na plaży, muchy, mrówki, gekony, komary, pszczołopodobne, i tak dalej. Większość ignorujemy, a przed tymi, których ja osobiście obawiam się najbardziej (komary) używamy lokalnych specyfików. Na początku – kupiony preparat dla dzieci od roku, ale szczerze mówiąc bardzo szybko (jeszcze zanim wykorzystaliśmy całe opakowanie) przeszliśmy na naturalną citronellę (teoretycznie od 4 lat). Pilnujemy tylko, żeby wieczorami myć porządnie całe ciało środkami dla bobasów (ogólnodostępne).

Brrrum i do przodu

Janka trudno oderwać od skuterów i samochodów nawet, kiedy się nie ruszają. Jazda natomiast w niczym nie przypomina podróżowaniu w foteliku samochodowym po Europie (tutaj w foteliku Janek podróżował raz). Pomijając kwestie bezpieczeństwa, gdzie trudno mi szacować ryzyko (a może wolę się nad tym nie zastanawiać) – roczne dziecko siedzące na kolanach mamy czy taty w taksówce lub na ławeczce tuk tuka, albo w chuście na skuterze – znosi to naprawdę dobrze. Przynajmniej nasze. Biega po promie, wygląda przez okna, staje na ławeczkach, cieszy się wiejącym w oczy wiatrem. Pojawiają się czasami pomysły przywiązania go sznurkiem, ale na razie wyłącznie w kategoriach żartów.