Kiedy sprawdzam w internecie opis malezyjskiego miasta, nie spodziewam się przeczytać, że zamieszkują je głównie Chińczycy. Nie podejrzewam też, że w muzułmańskim kraju jest miasto z blisko 30 buddyjskimi świątyniami. Co więcej, większość z nich albo znajduje się w jaskiniach, albo jaskinie są ich naturalnym przedłużeniem.
Ipoh to nasz punkt pośredni. Wygodny dojazd pociągiem i duże miasto z wypożyczalniami samochodów. Takie, z którego ruszymy do Cameron Highlands i Taman Negara. Jak się okazuje: nie tylko. Po leniwym poranku, pojechaliśmy do Perak Tong Cave Temple. Kierowca graba uczulił, że dzisiaj ostatni dzień Nowego Chińskiego Roku, a w związku z tym – na pewno będzie tłok.
Wejście przypomina świątynie, które podsuwa mi europejska wyobraźnia. Dużo czerwieni, złota, bieli i charakterystyczne dachy. Dziwią wielkie dymiące kadzidła (i przyczepione do nich intencje). Po drodze spotkaliśmy dosłownie kilka osób, podobnie bezdomnych psów (których w Malezji nie brakuje).
Przy wejściu stanowisko wróżbity. Pomaga ustalić daty ważnych wydarzeń. Z usługi korzystają podobno narzeczeni, osoby planujące podróż, czy przedsiębiorcy. Przepowiadanie przyszłości jawi się tutaj jako część chińskiej kultury i ma zupełnie inny wymiar, niż ten, który ja znam z Polski. Skromna informacja o cenach na wysłużonej kartce potwierdza mi rozbieżność w naszym rozumieniu estetyki. A może to dla nich po prostu nieistotny szczegół.
W świątyni zwraca uwagę mnóstwo różnorodnych malowideł. Pasują do nierówności ścian jaskini, zdobią ją. Złote posągi wypełniają wnętrze ciepłym, rdzawym kolorem (w tym wysoki na 15 metrów posąg Buddy). Odbijają naturalne światło, które zdoła do nich dotrzeć. W ogromnej przestrzeni znajdują się rzeźby i płaskorzeźby. Nie mam pojęcia, jak człowiek mógł je wykonać. Są na wszystkich możliwych wysokościach. Fizycznie wydaje mi się to niemożliwe lub tak karkołomne, że chciałabym poznać tych szaleńców, którzy je tworzyli.
Także tych, którzy nosili kamienie, cegły i dachówki na schody i zabudowania na górze. Wiele elementów z cegły, betonu, kamieni, które w swojej niedokładności są spójne z otaczającą je przyrodą. Rozbudowa świątyni trwała 50 lat i była efektem decyzji poświęcenia się temu celowi chińskiego małżeństwa. Dziś Perak Cave Temple to jedna z najpopularniejszych świątyń w tym regionie Malezji. Odwiedzając ją, przy okazji dowiedziałam się, że buddystom nie przeszkadza, jeśli modlą się w ich świątyniach taoiści (i nazwajem), ani to, kto w kogo wierzy lokalnie. Jeśli miejsce sprzyja czyjemuś rozwojowi duchowemu, to jest wykorzystywane zgodnie ze jego przeznaczeniem.
Wejście nic nie kosztuje, choć przy początku krętych schodów stoi pan i wskazuje ręką na puszkę z napisem: „donation”. Podobno trudno mu się przesunąć, dopóki ktoś nie zwróci uwagi na puszkę i nie nakarmi jej ringgitami. Nie czekaliśmy, jest tutaj o co dbać. I to na pewno kosztuje.
Niespełna 400 schodów prowadzących na punkt widokowy, w niczym nie przypomina nudnej klatki schodowej. Zakręty i zakamarki, przejścia przez dziury w skale i zadaszone przystanki podobały się niezależnie od wieku.
Widoki pośrednie mocno przemysłowe (nieciekawe dachy domów, zakłady produkcyjne), do tego góry otaczające miasto schowały się w chmurach. Natomiast widok z góry – wart upublicznienia. Pokazuję trzy (z cyklu: znajdź 10 różnic). Pierwsze – zdjęcie z podejścia, drugie – zdjęcie panoramy miasta z najwyższego punktu. Ostatnie – widok na najwyższy punkt widokowy z altanki widocznej na drugim zdjęciu.
Zobaczyłam tutaj kawałek innej kultury i trochę innej rzeczywistości. Podczas wędrówki przypomniało mi się bieszczadzkie zmęczenie i przyjemny zastrzyk endorfin. Być może zwiedzanie świątyni mało kojarzy się z potem i zadyszką, dla mnie jednak – trudno dopatrzyć się w tym połączeniu wad. Tym bardziej, na spędzenie nieprzeładowanego dnia przystankowego w miejscowości zwanej Ipoh.
Można też dostać kwiatka.