– A możemy potem my też pójść na taki spacer? – zapytała Marysia z nadzieję w głosie.
Poszłam z Kasią i Jankiem na spacer wzdłuż kanału, przy którym mieszkamy. Betonowa trasa szybko skończyła się i jedyna opcja, żeby pójść dalej – to było skręcić w prawo i wejść w głąb, między kilkoma zaledwie domkami. Na końcu, w żaden sposób nieogrodzony, stał bardzo skromny dom (jak wszystkie w tej okolicy). Przez okna zobaczyłam kilkoro dzieci i dorosłą kobietę leżących na podłodze i patrzących się w telewizor. Nie byłam pewna, czy już naruszam ich prywatność, czy jeszcze spaceruję po okolicy. Nie wpatrywałam się, przeszłam jeszcze kilka kroków.
Trzy dziewczynki (Faa, Paet, Naam) wybiegły z domu, jak tylko nas zobaczyły. Uśmiechały się, machały rękami i mówiły do mnie wiele rzeczy, z których żadnej nie zrozumiałam. Na pytanie o język angielski, dalej się uśmiechały. Pokazałam na siebie, mówiąc: Ania. Na Janka, mówiąc: Janek. Na Kasię, mówiąc: Kasia. Potem pokazałam na najstarszą z nich. Zrozumiała.
– Faa (dwa „a” mają symbolizować dłuższą wymowę tej litery). – znaczenie ma też opadający ton (tutaj te same słowa, wypowiedziane inaczej, mogą znaczyć zupełnie różne rzeczy). Potem przedstawiła siostry.
Pokazywały na Jasia, na Kasię i wyglądało na to, że jesteśmy dla nich atrakcją. Przez okno wyglądała (chyba) mama, przed domem siedział (chyba) dziadek. Chwilę pouśmiechaliśmy się do siebie, usiłowałam pożegnać się i wróciliśmy do domu. Po drodze minęliśmy jeszcze kilku dorosłych i kilkoro dzieci, którzy też usiłowali nam coś powiedzieć.
Marysia siedziała z Maćkiem w naszej kuchni.
– No bo ja też bym chciała zobaczyć te dzieci. Możemy zagrać z nimi w chińczyka, tylko ty im wytłumaczysz, bo ja nie umiem.
Tak się składa, że ja też nie umiem. Tym bardziej poszliśmy. Boso. Zabraliśmy tylko paszporty i telefony, jak zawsze. I chińczyka. Słońce akurat zachodziło, więc klimat spaceru wszedł naturalnie na wyższy poziom. Może Kasia szła trochę za blisko krawędzi płyt, ale przecież mieszkańcy okolicznych domów kąpią się w tym kanale. Choć wolałabym po nią nie skakać. Tym bardziej po tym, jak widziałam wchodzącego do wody warana (zastanawiając się, czy to jeszcze jaszczurka, czy już krokodyl).
Dotarliśmy na sam koniec ścieżki. Z domu znowu wybiegły dziewczynki. Tym razem cztery, imienia czwartej niestety nie pamiętam. Na pewno miało w sobie „ł”. W ręcznikach i z mokrymi głowami. Teraz to już chyba ewidentne naruszenie prywatności 🙂
Pokazaliśmy grę, na migi próbując pokazać, że my wszyscy, że razem, że trzeba rzucać kostką, a potem się idzie. „Poczekajcie chwilę” zdawała się mówić i gestykulować Faa. Po minucie przyszły ubrane. No i graliśmy.
Po kilku rundach wyglądało na to, że Faa zrozumiała zasady i po tajsku tłumaczyła na bieżąco siostrom. Jedna z nich, w międzyczasie, przyniosła miskę z ryżem i wielkimi muszlami. Druga wafelki. Janek kilka razy chował kostkę do buzi i uciekał, a raz próbował złapać pływającą w beczce przed domem rybkę (gołymi rękami). Dowiedzieliśmy, się że „plaaa” to po tajsku ryba.
– Dlaczego ty mówisz do nich po polsku? – zapytała Marysia
Bo było mi łatwiej. Liczyłam, że zrozumieją coś z gestów, intonacji. I tak było. Nie znaliśmy żadnego słowa, które rozumiałyby dziewczyny. Ani one nie znały żadnego, które my potrafilibyśmy zrozumieć. One mówiły po tajsku, my po polsku. Palcem jeździliśmy po planszy po pokazując, gdzie iść, gdzie domek, kiedy się rzuca dwa razy. I czy jak się przechodzi przez kogoś, to już zbicie, czy trzeba na niego „wejść”.
Gra szła sprawnie. Były emocje.
Po drodze dołączył do nas (chyba) dziadek. Przez okno wyglądała (chyba) babcia. Janek wtargnął bez zapowiedzi do ich domu, Kasia trochę się wstydziła, a Marysia wolałaby, żeby jej nie zbijali.
„Non la fan dii” to dobranoc.