Nie pamiętam, jak wyglądało moje podróżowanie przed Airbnb. Mogłoby się wydawać, że to było dwa tygodnie temu. A jednak kiedy wróciliśmy, doznałam szoku (tak! wróciliśmy – bo przecież korzystaliśmy już wcześniej, ale potem przyszła pomroczność jasna). Błyskawicznie wymazałam z pamięci szykowanie „paszy” na śniadanie kątem na stoliczku przy łóżku i chowanie się z komputerem w rogu pokoju, żeby nie budzić nocą Maćka. Na szczęście, naszych dzieci nie obudziłby dźwięk wiercenia wiertarką udarową przy uchu.
Mieszkać jak Malezyjczyk
W Kuala Lumpur wynajęliśmy mieszkanie w kondominium. 34 piętra, kilkaset lokali. Podobno było w nim jeszcze jeden wynajmowany turystom. To był jeden z najtańszych noclegów w naszej podróży. Skromnie wyposażona kuchnia umożliwiła przygotować zapasy przekąsek na cały dzień (a, poza owocami, o rozsądne przekąski tutaj trudno – chyba, że ktoś lubi naszprycowane cukrem chemiczne odpowiedniki jedzenia). Wielki gar risotto na inauguracyjną kolację zniknął zanim zdążyłam zjeść swoją pierwszą porcję. Był też bezpieczną wersją na okres rekonwalescencji po Maćka zatruciu pokarmowym. Po dwóch sypialniach i salonie dzieci biegały aż miło, a z balkonu kilka razy dziennie patrzyliśmy na miasto i zrzucaliśmy liście, żeby potem obserwować ich swobodny lot. Basen na ósmym piętrze kilkukrotnie mieliśmy na wyłączność. Do tego siłownia, wewnętrzny i zewnętrzny plac zabaw, miejsce do grillowania i sklep na parterze.
Z ciemnych stron: musieliśmy zacząć od sprzątania (masakra) i nie było wi-fi. Na to chciałabym uważać w przyszłości – brak wi-fi oznacza, że szybciej wyczerpuje się wykupiony internet i trudniej zadzwonić do rodziców, obejrzeć wieczorem film z mężem, czy puścić bajkę. O ile w układzie dwóch-trzech dni brak prądu, czy internetu to atrakcja i kategoria przeżycia – w dłuższej perspektywie „wolę z”.
W każdym razie – rozpoczęło się gotowanie. Kuchnia azjatycka niesmaczna nie jest, a pod ręką wszelkie składniki i przyprawy, więc… piekę naany na różne sposoby, robię pad thai i inne smażone ryże i makarony. Dzisiaj na przykład: taki oto (zdjęcie niżej) makaron ryżowy w sosie sojowym z kurczakiem, brokułami, marchewką, cukinią, smażony na cebuli z czosnkiem i doprawiony papryczką chili. Próbuję w restauracjach, zapamiętuję smaki i składniki. Czasami dowiem się też, jak i co autor miał na myśli, kiedy gotował. Niby to ciągle jedzenie, a jednak nie całkiem to samo.
Pewnie łatwo domyślić się, że równolegle na piecu stoi drugi garnek z risotto, sosem mięsno-marchewkowym albo smażą się obtoczone w mące kawałki kurczaka. W każdym razie: dzieci najedzone, mąż zadowolony, a i ja cieszę się, że mogę poeksperymentować i nauczyć się czegoś. No i gotowanie z dziewczynami bywa urocze. Czasami cukinia pokrojona jakoś koślawo albo łyżka ląduje kilka razy w garnku z sosem. Czasem cebula czy czosnek przypalą się, kiedy podnoszę kogoś z podłogi albo dezynfekuję wielką milimetrową ranę na palcu octeniseptem (chwilę trwa, zanim uda mi się ją zlokalizować).
Być może uda mi się załapać na kurs gotowania, gdzie mogłabym o kilka rzeczy podpytać… ale to najchętniej w Tajlandii, gdybyśmy tam jeszcze po drodze trafili.
Miasto, gdzie nawet żeby pochodzić, trzeba pojechać
W stolicy Malezji jest mnóstwo atrakcji dla turystów. Jednocześnie, jak to w stolicy, niby wszędzie blisko, ale jednak wszędzie daleko. Nas zjadały dojazdy. Prawie wszędzie braliśmy graba. Z domu do „gdzieś”, potem na obiad (jeśli w restauracji), potem do parku i jeszcze coś zobaczyć, do marketu (na większe zakupy) i znów do domu. Biorąc pod uwagę 4-5 przejazdów dziennie, średnio po kilkanaście ringgitów, pochłaniało to znaczącą część naszego dziennego budżetu. Są autobusy jeżdżące po centrum, i to nawet bezpłatne, i na dodatek z wi-fi. My jednak aby do nich dojechać musieliśmy przejść nielegalnie przez tory i spacerować jeszcze pół godziny, by poczekać na autobus (który nie ma rozkładu), który dowiózłby nas do miejsca, gdzie one jeżdżą. Podjęliśmy próbę dwukrotnie (raz skuteczną) i wróciliśmy do graba.
Centralne (największe w Malezji) miejsce przesiadkowe to KL Sentral i polecam pojawić się tam choćby po to, żeby odwiedzić punkt informacji i przemiłe panie, które krok po kroku opowiedzą o różnych możliwościach zależnie od zadanych parametrów. Nam podpowiadały gdzie jeść, co można zobaczyć z dziećmi, gdzie są katolickie kościoły i jak poruszać się po mieście.
KL Bird Park
3000 ptaków, 200 różnych gatunków i piesza woliera (jak sprytnie piszą na stronie: „claimed to be the largest in the world”). Bardziej przypominało mi to zoo niż wolną przestrzeń pełną ptaków, ale rzeczywiście minęłam na ścieżce kilka pawi i innych skrzydlatych. Dzieci były zachwycone karmieniem z ręki strusi i historią wzrostu i wykluwania się kurcząt.
W kategoriach przeżycia zapisuję obserwowanie, jak pracownik parku wszedł do woliery z orłami i ręką podawał latającym ptakom kawałki mięsa. Podlatywały i łapały pazurami nie zwalniając ani na chwilę. w wielu punktach pełno było kawałków papai, którą żywią ptaki.
Zabawne było to, że Maciej zagrał w chowanie przedmiotów z papugami na scenie. No i gwiazda wypadu – dzioborożec. Nie powiem, że jest to najpiękniejszy ptak, jakiego widziałam, ale na mnie (i na nas) zrobił mega wrażenie. Jest (bywa) OGROMNY, a tak nietypowy w budowie swojej głowy i dzioba, jak w nazwie.
Gdybym miała odwiedzić KL Bird Park raz jeszcze – wybrałabym dzień, kiedy temperatura odczuwalna będzie poniżej 40 stopni i inną porę dnia. Nie jest to dla mnie numer 1 na mapie atrakcji KL, ale z perspektywy czasu uważam, że było warto.
Deer Park
Na mouse deera (po polsku brzmi dużo mnie sexi: kanczyl) polowałam dwukrotnie i naprawdę chciałam zobaczyć zwierzę, które wygląda jak połączenie myszy i jelenia. Kierowana informacjami z blogów podróżniczych i tych o atrakcjach Kuala Lumpur byłam pewna, że zobaczę je w Deer Park. Za pierwszym razem Janek wykąpał się w niewielkim kanale, podczas deszczu, który zmoczył nas doszczętnie, więc wróciliśmy do domu zanim dotarliśmy do jego bram. Za drugim razem postraszyło chmurami, ale byliśmy lepiej przygotowani i z nadzieją w oczach przekroczyliśmy bramę. W parku owszem, były jelenie i owszem, kiedyś podobno były kanczyle. Teraz jednak ich nie ma. Był waran, kury w klatkach i mnóstwo drobnego ptactwa. I piękne otoczenie. Wyszła z tego wyprawa na gigantyczny plac zabaw oddalony o kilkaset metrów od parku, więc smutku nie było, ale mi szczerze szkoda. Może jeszcze kiedyś będzie okazja.
Central Market
Nigdy nie wiedziałam, że lubię batik. A lubię, i przekonałam się o tym właśnie w Pasar Seni (druga nazwa Central Market).
Central Market to ponad 130 lat historii. W 1888 zaczął funkcjonować jako miejsce handlu owocami, warzywami, mięsem i świeżymi rybami. Do roku 1928 powstawał budynek, który mógł pomieścić handlarzy. Kiedy w latach ’80 przeniesiono market, tylko protesty lokalnej społeczności uniemożliwiły wyburzenie murów. Za rządową dotację w wysokości niespełna 10 milionów ringgitów odnowiono budynek, aby mógł stać się centrum malezyjskiej kultury, sztuki i rzemiosła. Fasada pozostała niezmieniona.
Mnie urzekł obszar My Little India, sklepy z wyglądającym na wybitnie czasochłonne rękodziełem i ubrania z batiku właśnie. Nie wspominając o cenach ubrań. Nowe sukienki, które zastąpiły zniszczone ubrania, nosimy w pierwszej kolejności (bo wiadomo, że od prania do prania i tak założymy wszystko).
Orchid & Hibiscus Gardens
To tutaj zastała nas ulewa. Próbowaliśmy się schować, ale jedyne względnie bezpieczne miejsce w zasięgu wzroku, to było zadaszenie automatu z napojami. Deszcz tak zacinał, że jedynym plusem naszego schronienia było, że mokliśmy powoli. Po tym, jak Janek przewrócił się do wody, przemokły nam ubrania i zorientowaliśmy się, że mamy dwie godziny do umówionej kolacji – zamówiliśmy graba i przebiegliśmy do bramy wejściowej. Były tańce w deszczu i chowanie się pod wielkimi liśćmi, ale przy tym wszystkim: hibiskusów ani orchidei zbyt wielu nie widziałam. W każdym razie pięknie i zielono, gdyby nie padało – spacerowalibyśmy dłużej.
Petronas Towers i tańczące fontanny
Majestatyczne wieże widać z bardzo wielu miejsc Kuala Lumpur. Mają coś w sobie. Być może to kształt albo ogrom wykorzystanego przy wykonaniu elewacji szkła i stali. A może to, że są dwie bliźniacze i mają most łączący je na poziomie 41 i 42 piętra. Do 2004 roku były najwyższym budynkiem na świecie, a ich fundamenty sięgają 150 metrów wgłąb ziemi. Z ciekawostek – do budowy każdej z dwóch wież wynajęto inną firmę. Na most o długości ok. 60 metrów można wjechać, ale ponieważ jest to wizyta ograniczona do 15 minut, a widok z dużo mniejszej wysokości niż na KL Tower – nie skorzystaliśmy z tej możliwości. Wieże oglądaliśmy z poziomu parku, Kampung Baru (i innych części Kuala Lumpur), a także – od wewnątrz, z poziomu zlokalizowanej na dole galerii handlowej Suria KLCC.
U podnóża wież znajduje się KLCC Park. Poza ogromnym placem zabaw (koło których trudno nam przejść obojętnie), jest też wielka fontanna, w której można się kąpać i park, gdzie podczas naszej wizyty naliczyłam siedem grup biegaczy (a nie byłam szczególnie uważna). Przy okazji dowiedziałam się, że są wersje hadżibów do uprawiania sportu i wielu czołowych producentów odzieży sportowej także je produkuje.
Są jeszcze one. Tańczące fontanny. Kilka pokazów, jeden po drugim, gdzie główną rolę odgrywa woda, światło i muzyka. Myślę, że tutaj wystarczy zdjęcia i jeden z moich ostatnich filmów umieszczonych na facebooku.
Mecz hokeja na trawie
Dla nas „ten normalny” hokej, to hokej na lodzie. Dla nich – zupełnie nie. Hokej na trawie nie jest tutaj tak popularny, jak badminton (na którego żaden poważny mecz nie mieliśmy szczęścia pójść), ale wciąż – rodzi ogromne emocje. Daje też możliwość poczuć dumę z polskich kibiców i ich zorganizowania. Malezyjczycy na trybunach są radośni, nie dzielą się na sektory zależnie od wspieranej drużyny i masowo spóźniają się na każdą kolejną część spotkania. Na meczu jest bardzo nikła ochrona, a my (nieuważnie i niecelowo) przeszliśmy za samą bramką, podczas treningu i rozgrzewki drużyn.
Warto dodać, że to był finał pucharu Malezji, po którym było konfetti, podium i gratulacje, a my przyglądaliśmy się temu z poziomu boiska. Marysia, Kasia i Janek z zadowoleniem zbierali z ziemi konfetti i przewracali się na mocno mokrą murawę. Były emocje, a jako że tego sportu nie znałam zupełnie – wpadło też kilka ciekawych informacji, które odróżniają go (na przykład) od piłki nożnej czy koszykówki.
KL Tower i aranżowane conopy walk
KL Tower to miejsce, z którego widać Kuala Lumpur w wersji 360. Przeszklona barierka pozwalała patrzyć także dziewczynom. Na szczycie można zostać dowolnie długo, dzięki czemu Janek wyspał się i zdążyliśmy zrobić sobie zdjęcia w Sky Box-ach. Z atrakcji w bezpośrednim sąsiedztwie – jest Mini Zoo i Upside Down House, a także Coraz Aquarium. My (ponieważ dwie atrakcje na dzień, to już prawie jak sprint) skorzystaliśmy tylko z Forest Eco Park.
Chodziliśmy po mostkach, z których widać widać było kawałek dżungli w sercu miasta. Minęliśmy też kilka małp. Być może, gdybyśmy nie odwiedzili wcześniej Taman Negara, zrobiłoby to na mnie większe wrażenie.
Cathedral of St. John The Evangelist
Jeśli wierzyć mapom google, w Kuala Lumpur jest 20 kościołów katolickich. My sprawdziliśmy jeden. Taki z najbardziej przejrzystą stroną internetową i trzema mszami w języku angielskim. Miał też dla nas dobrą lokalizację. Choć katedra duża, rzuca się w oczy, że jest to niewielka społeczność (mniej popularne wyznanie). Poniżej zdjęcie z palenia palm przed środą popielcową i Janek w ławce.
O Kampung Baru już pisałam…
Cmentarz Muzułmański
Byliśmy też na Cmentarzu Muzułmańskim, po drodze, trudno mi go teraz zlokalizować. Jest dużo skromniejszy niż te, które ja znam z Polski. Trochę dla mnie to było niekomfortowe przeżycie i straszne, a jednak: cieszę się, że zobaczyłam.