Gdzie oczy poniosą (podróże z dziećmi)

Gianyar, Bali – lepsza, empiryczna wersja niezrealizowanego planu

Przewaga skutera nad kierowcą z samochodem jest taka, że można na bieżąco zmieniać kierunek, zatrzymać się dowolną ilość razy, na dowolny czas i wjechać w niemalże dowolną przestrzeń. Można zorientować się, że właśnie przy drodze ktoś trenuje do walki koguty i zawrócić, aby się upewnić. Można wybrać nieuczęszczaną drogę o szerokości jednego metra i wjechać na chwilę na czarną od lawy plażę. Można też dotrzeć do wysoko ocenianej restauracji i pozwolić córce zwalniać kierunkowskaz po skręcie.

Nasz plan to było przede wszystkim Taman Nusa. Centrum kulturalne, które pozwala zobaczyć i doświadczyć różnorodności Indonezji i tego, jak zmieniała się na przestrzeni lat. Przygotowane dla i pod turystów, wydawało nam się ciekawe na tyle, by zrobić nieoficjalny wstęp do czasu spędzonego w Indonezji i wypełnić czas przed meczem w piłkę nożną, na który wybieraliśmy się wieczorem. Mogliśmy sprawdzić na stronie, niemniej – bazowaliśmy na informacjach od Balijczyków, że wstęp kosztuje 85.000 rupii. Okazało się, że dla obcokrajowców jest prawie pięciokrotnie droższy i… uznaliśmy, że nie jest dla nas tyle warty.

Planem B były wodospady, ale młodsza część rodziny miała dużą ochotę na plan C, więc pojechaliśmy w kierunku wielkiej wody.

Kiedy celem była także sama droga

Mieliśmy dotrzeć do oceanu, zahaczając wcześniej o restaurację Warong Legong. Wjeżdżaliśmy tam, gdzie coś nas zainteresowało. Poza niespiesznym tempem, mieliśmy oczy szeroko otwarte. Mijaliśmy dzieci kąpiące się w kanałach i rodziny piorące w nich ubrania. Panoramy z oceanem w centralnym punkcie i inne, pełne palm i zieleni.

– Widziałeś to?

I zawróciliśmy upewnić się, że to naprawdę były walki kogutów. Ja nawet jedząc kurczaka wolę nie wyobrażać sobie, że on kiedyś biegał… w związku z tym estetycznie i moralnie nie było to dla mnie jednoznacznie pozytywne przeżycie. W kategoriach doświadczeń: heloł, widziałam trening walczących kogutów!

Potem przerażające wysypisko śmieci bez początku i końca (chyba dzikie, choć tutaj możliwe jest też, że tylko wyglądało na dzikie). Sterty plastikowego, śmierdzącego szaleństwa i domy mieszkalne z suszącym się praniem po drugiej stronie drogi.

Takich instrumentów jeszcze nie widziałam

Kilka kilometrów dalej zespół gamelanu (pod postacią grupy dzieci) ćwiczył wspólne muzykowanie na idiofonach, membranofonach, aerofonach i instrumentach strunowych. Poza instrumentami strunowymi nie miałam pojęcia o istnieniu pozostałych… Między nimi przechadzał się dyrygent-nauczyciel, który na zmianę pokazywał uczniom, co zmienić i zaciągał się papierosem. Dzieci ubrane były w tradycyjne stroje, a fakt, że staliśmy się ich widownią, skwitowały śmiechem i rozpoczęciem koncertu. Dźwięk, który na początku był po prostu ciekawy, potem wydawał mi się podobny do intensywnej zabawy łyżkami i garnkami. Pojechaliśmy dalej.

Nie tylko jedzenie

Mam słabość do cytatów. Kiedy po wejściu do Warong Legong przeczytałam „One moment can change a day. One day can change a life. One life can change the world.”, to bez względu na to, jak ckliwe może się to wydawać, poczułam, że będzie dobrze. Potem było już tylko lepiej. Kelnerki dbały o nas, dzieląc potrawy dla dzieci, donosząc upadające sztućce i asekurując wychodzącego z krzesełka Janka. Jedzenie wyglądało nieźle, a talerze wyczyściliśmy niemal do zera. W międzyczasie przyszedł do nas Kadek – właściciel – żeby zapytać o wrażenia i o to, czy czegoś potrzebujemy. Nasze dzieci bawiły się z jego dziećmi przez cały czas, kiedy nie jadły i jeszcze ponad godzinę po uregulowaniu rachunku. Abi i Aca pokazali nam swoje prace (wręczając część z nich Marysi, Kasi i Jankowi), do tego własnoręcznie wykonany piórnik, stojak na telefon i bransoletki. W międzyczasie kelnerka doniosła deser od firmy, a ja zamiast kupić bambusowe słomki do picia, dostałam je w prezencie. Balijska gościnność i otwartość to coś, co urzeka i mówi: ja też tak chcę.

Kadek podpowiedział nam, jak dojechać nad ocean uprzedzając, że piasek na pobliskiej plaży jest… nietypowy.

Piasek w kolorze popiołu

Czarny, wulkaniczny piasek to efekt erupcji pobliskiego wulkanu. Połyskuje w słońcu i jest cieplejszy niż żółty (dużo szybciej się nagrzewa). Nie podzielałam optymizmu kąpiących się ludzi (plaża była brudna), zrobiliśmy więc krótki spacer i ruszyliśmy na poszukiwanie lodów.

Powrót do planu

Do naszego pierwotnego planu wróciliśmy dopiero wieczorem, kiedy zaparkowaliśmy na parkingu przed stadionem. Przeszliśmy się pomiędzy straganami z przekąskami i weszliśmy na mecz młodzieżowej reprezentacji Indonezji z Bali United. Także tutaj nie zabrakło wyrazów serdeczności, zakładania szalika na szyję, udostępniania pałek do bębna, wspólnych zdjęć i dopingu dla balijskiej drużyny.

Zmiana planu wyszła nam na dobre, odkrywając takie rejony wyspy, których w inny sposób raczej nie doświadczylibyśmy. Nie wspominając o fakcie, że mogłam znów poczuć wiatr we włosach i zapach ofiarkowych kadzideł jadąc na skuterze.

P.S. Żałuję, że dopiero w Warong Legong poznałam się na smaku świeżego kokosa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *