Kiedy już przekroczę granicę (moją, bo czy ktoś widział taką u dzieci?) o nazwie „nie rób tego, bo lepiej nie”, zaczynają się fajerwerki. Tamowanie fontanny prawą stopą. Udawanie rozkrzyczanych, latających kukułek tuż przed zaśnięciem. Kaczy spacer. Lanie się wodą z tajemnego szlaucha (czy tylko dla mnie to słowo brzmi gorzej niż niepoprawny szlauf?). Smażenie chlebków naan w kształcie bransoletek i pierścionków. No i ten potwornie zaraźliwy śmiech!
Gdybym dzisiaj weszła na boisko i zagrała w meczu o mistrzostwo świata w hokeja – bardzo chciałabym, żeby skończyło się na kompromitacji. Albo nawet na drobnej kontuzji. Nie potrafię grać. Nie znam zasad. Na łyżwach jeździłam ostatnio trzy lata temu. Mój kręgosłup płakałby na samą myśl o założeniu tego zgrabnego stroju. Na nic zdałyby się moja ogromna chęć i przekonanie, że potrafię. Na boisku raczej chowałabym się przed krążkiem, niż miała cokolwiek do powiedzenia (czy na to w ogóle można powiedzieć: boisko?). Pomijam fakt, że nikt przy zdrowych zmysłach nie wpuściłby mnie na lód.
Nie wierzę, że jutro obudzę się z głębokim pragnieniem: „jedź na lód! Po drodze tylko zahaczymy o sklep, żeby kupić ci łyżwy”. Policjant w mojej głowie decyduje, że coś jest mniej lub bardziej wykonalne. Pewnie nawet mogłabym zaplanować działania, które doprowadzą do tego, że być może kiedyś będę miała szansę zagrać w jakimś ważniejszym meczu w hokeja. Kiedy, i na jakim poziomie – to zależy. Od tego, czy treningi miałabym tylko we wtorki, czy przed każdym posiłkiem. Jak dalece gotowa byłabym zrezygnować z prince polo i red bulla? Czy babcie by to wytrzymały? I tak dalej. Poziomowi profesjonalisty mogę tylko pomachać z daleka, widząc wyraźnie tylko najbliższe, dzielące mnie od niego etapy.
Moje dzieci albo nie mają tego wewnętrznego policjanta, albo jest wiecznie zmęczony i śpi. Dla Kasi przedmiotem zainteresowania (a nie faktem) jest to, że nie potrafi latać. Marysia prosi mnie, żebym na bieżni na siłowni ustawiła jej maksymalną prędkość, bo chce bardzo szybko biec. Janek wchodzi na barierkę na balkonie i chętnie by z niej skoczył. Wcześniej usiłował wdrapać się na łóżko, gdzie ledwo nosem sięgał materaca. Gdyby wisiał kabel od żelazka (z żelazkiem na łóżku), z chęcią złapałby go, by się podciągnąć.
Identyfikuję różne wymiary tej wiary, że (jak śpiewał Kuba Molęda) „mogę wszystko”. Mniej i bardziej szkodliwe. Mniej i bardziej (nie)bezpieczne.
Sześć małych palców potrafi bardzo sprawnie działać. Kiedy w windzie pali się czternaście z czterdziestu przycisków i wsiada nowa osoba, jest mi trochę niezręcznie. Gdybym nie wiedziała, że można je „odznaczyć”, pewnie czułabym się niekomfortowo z myślą, że wydłużam czas jej podróży co najmniej o połowę. Tutaj nie ma zagrożenia zdrowia i życia, więc zależnie od mojego nastroju, mogę akceptować (lub nie) ten swój dyskomfort (a czasami w ogóle go nie czuć).
Kiedy jednak Janek wchodzi bez zawahania do basenu o głębokości metr dwadzieścia (bez rękawków) – staję się dla niego tym, czym dla mnie wewnętrzny policjant. On chce i wierzy, że da sobie radę. Ja wiem, że to nieprawda.
Kiedy Kasia łapie za kluczyk skutera podczas naszej wspólnej jazdy po Langkawi, stanowczo jej tego zabraniam. Tylko ja z naszej dwójki wiem, że jak na skrzyżowaniu przestanie działać silnik to nieźle się spocę. Oby tylko.
Kiedy Marysia wdrapuje się na barierkę ochronną na dachu wieżowca w Kuala Lumpur, by lepiej zobaczyć to, co w dole – nawet nie próbuję sobie wyobrażać…
Kiedy w grę wchodzi zdrowie, życie lub wartości dla mnie ważne – reaguję. Czasami zbyt stanowczo, innym razem pewnie zbyt delikatnie.
I może właśnie dlatego, z rozpędu, kiedy podczas wspólnego gotowania Marysia chce zamiast płaskich chlebków zrobić chlebkowe obręcze, automatycznie to blokuję. Bo nie zdążyłam w głowie przetrawić, że to tylko niezgodne z moim wyobrażeniem. Czy naprawdę ma dla mnie znaczenie, czy będę gryzła dżdżownicę, pierścionek, motyla, czy zwykłego naana?
I może dlatego też, kiedy Kasia chce pływać na plastikowych fotelikach w basenie, to mam opory. Do czasu, aż widzę kilka Malezyjek, które właśnie to robią.
Może dlatego zastanawiam się, czy tą fontannę można zakryć nogą albo czy dziewczyny mogą jeszcze chwilę biegać po sypialni z szalonymi uśmiechami na twarzach udając kukułki pomimo, że już pora spania.
Zgoda – gdybym nie chodziła za Jankiem i nie pilnowała go – łamałby sobie coś co najmniej raz dziennie.
Nie.
Zdecydowanie więcej razy.
Gdybym nie zerkała w miarę regularnie na Kasię, wiele wieczorów spędzałabym reperując zepsute przedmioty (mamo, zobacz jak można rozciągnąć te okulary…). Gdybym nie hamowała Marysi, zamiast po konstrukcjach dla dzieci wspinałaby się po blokach albo słupach energetycznych.
I zabij mnie, nie wiem gdzie jest granica tego absurdu. Mam natomiast wrażenie, że mój wewnętrzny policjant ma tendencję do jazdy na automacie. A tutaj będziemy mieli kosę tak długo, aż nie skalibruję go do akceptowalnego poziomu.
Bo dziecko w dziecku jest lepsze niż ciepła kawa, książka i wszystkie prince polo świata.
P.S.
Żadna ospa wietrzna nas nie pokona, ale Indonezja musi poczekać jeszcze kilka dni 🙂